Biuro podróży z Ao Nang załatwiło nam dojazd do Trang, gdzie zostaliśmy przejęci przez grubaśnego tuktukowca i wyrzuceni pod drzwiami innego biura skąd mieliśmy kupić bilety na wyspę Koh Mook. Nie bardzo jeszcze zorientowani w Trang, tak też zrobiliśmy. Podczas czekania na busa strasznie się rozpadało. Te deszcze tutaj są naprawdę niesamowite. Świeci słońce i nagle nadchodzą chmury. Ni stąd ni z owąs jak nie walnie ulewą, ale taką ekstremalną. Określenie 'leje jak z cebra' jest za delikatne. To po prostu ściana wody. I tak też nasz transport na prom znacznie się opóźnił.
Gdy lekko przestało padać podjechał minibus. Po drodze pozbieraliśmy jeszcze innych backpackersow. Wszystkich rozwaliła reakcja naszego szczerbatego kierowcy gdy do busa miała wsiąść pewna blondynka i czule żegnała się z innym białasem. Gdy nasz kierowca to zobaczył nie dość że miał uśmiech jak banan to jeszcze zaczął rechotać na calego. A my z nim :) Przez całą drogę do portu padało, a w taką pogodę szybko przechodzi ochota na zbliżanie się do morza. Nie żeby było zimno. Tajowie strasznie przesadzają z klimatyzacją. Jedzie się gdzieś samochodem, klima rozkręcona na maksa. W końcu wyciąga się polar. Dodatkowo zaczyna lać deszcz, więc człowiekowi (z Zachodu) od razu włącza się tryb jesienny i wyobrażamy sobie, że na zewnątrz musi być wyjątkowo paskudnie. A tymczasem gdy drzwi się otwierają bucha w twarz gorąc i człowiek szybko wyskakuje z polara. Tak wiec w tę niezbyt przychylną zwiedzaniu pogodę dotarliśmy do portu 'promow'. Nasz busik podjechał na sam koniec pomostu co by białasy nie zmokły w deszczu. Miło. Zadowoleni wysiadamy z auta. Rozglądamy się za promem, a tu zadnego nie widać. Stoi tylko stara drewniana, skrzypiąca i obdrapana łajba. Ze co???!!! Że mamy wsiadać? Panie, my na prom czekamy. Hę??? To jest nasz prom??? Ło matko! Popatrzyliśmy po sobie, Niemiec podróżujący samotnie przytulił sie do nas co by mu raźniej było w tę ostatnią godzinę. Nasze plecaki juz wrzucono na pokład, nic tylko podązać za nimi. I tak w tę ohydną pogodę przezyliśmy mrożącą krew w żyłach podróz na naszą rajską wyspę. Trzeba było wślizgnąć się na dolny pokład co z naszymi plecakami nie było takie łatwe. Gdy juz stanęliśmy na drewnianej podłodze zobaczyliśmy kilkanaście ciemnych twarzy w łachmanach i żòłte zęby szczerzące się w uśmiechu. Tajscy wyspiarze wyglądają naprawdę inaczej niż Tajowie środlądowi. Mają o wiele ciemniejszą skóre i są tacy indiańscy. I tak przez dobra chwilkę my wpatrywaliśmy sie w nich, a oni w nas. Wzbudziliśmy nie mniejsze zdziwienie w nich co oni w nas. Wszyscy zamilkli, dzieci rozdziawily buzie. No takich bialych chyba nigdy nie widzialy. Niezręczną sytuację zakonczyła jedna dziewczyna podając nam połamane plastikowe krzesła. No to siadamy. Deszcz leje i leje. Przez burtę leją się krople deszczu i fal. Odpala silnik. Lo matko, co za hałas. Spod pokładu bucha dymem. Chłopak siedzący za nami zaczepia nas i przekrzykuje silnik ''Big wave, big wave!' i pokazuje na morze. No zajebiście. Plyniemy. Na poczatku nie jest żle, ale im dalej w morze tym fale większe, a jeszcze płyniemy w przeciwnym do nich kierunku. Czasem buja przod tył i to jeszcze jest ok, ale gdy zaczyna w prawo lewo zduszam w sobie okrzyk przerażenia bo moje krzesło zaczyna przesuwać się po pokładzie. Silnik wyje i huczy. Patrzę na Tajow. Ci wydają się niewzruszeni i patrzą na nas z rozbawieniem. Odmawiam zdrowaśki. Po 20min. Hasan mnie uspokaja, że juz po wszystkich bo jesteśmy na tyle blisko wyspy, że w razie czego dopłyniemy :) Moja radość nie ma końca gdy stawiam nogę na lądzie. Woła nas facet, pewnie z zarezerwowanego przez nas w biurze z Trang bungalowa. Witamy się, a pote prowadzi nas do swojego tuktuka. O matko, kolejna niespodzianka. To chyba najbardziej okrojona wersja tuktuka z wszystkich możliwych. Jest motorower z przyczepioną obok przyczepką. Na przyczepce jest ławeczka i to wszystko. Ani dachu, ani oparcia, ani rączki co by się czegoś złapać. Raz kozie śmierć. Mówimy, skoro przeżyliśmy rejs to dzisiaj chyba nie dane jest nam umierać :) Jedziemy. Trzymamy s ię siebie i ławeczki, a kolanami przytrzymujemy plecaki. Facet zapieprza na swoim motocyklu brnąc coraz bardziej w głąb wyspy. Koh Mook w całosci porośnięta jest dżunglą, tylko 1/3 wyspy jest zamieszkała. Dróg nie ma, tylko betonowe dróżki szerokości chodnika, po których mkną tuktuki (samochodu nie wiedzielismy ani jednego) oraz 'polne' drogi. Początkowo jedziemy tą betonową. Jest ok, przynajmniej nie trzesie. Lawirujemy tylko na zakrętach. A to co widzimy po drodze zostanie mi w pamięci na zawsze. Na wyspie panuje niesamowity bajzel. Gdy dopływa się do brzegu człowiek zachwyca się rajska plaża z uroczymi bambusowymi bungalowami, ale ten porzadek konczy się zaraz za ogrodzeniem hotelu. Dalej wyspa wygląda tak, jakby j akis olbrzym zgarnął w dwie garści wiejską zabudowę i rozsypal ją na Koh Mook. Wszędzie jest wszystko. Domki, smieci, opony, taczki, itd itd itd. Ludzie najczęściej poowijani są w barwne szmaty tak jak my owijamy się recznikiem po prysznicu. Rany, bieda tam nie piszczy tylko wrzeszczy na całego. Gdy przejeżdzżamy obok jednego z zabudowań, widzimy dziecko około 2letnie w pieluszce wskakujące do błotnistej kaluży na szczupaka. Mnie się to skojarzyło ze skokiem na delfina, Hasanowi z świnią tarzającą się w błocie :) Ku naszej rozpaczy w pewnym momencie kończy się betonowy chodnik a my dalej brniemy w dżunglę. 'Polna' droga w dżungli po deszczu wygląda jak błotniste torfowisko. W dodatku jest nierówna i często wysypana dużymi kamlotami. Palce nam sinieją od trzymania się kurczowo ławeczki. Na koniec tej tortury przejeżdzamy przez wąziutki mostek nad błotnistym strumieniem. Kierowca tuktuka musiał chyba linijką odmierzyć jego szerokość i rozstawienie kół w pojeździe. Az nie wierzymy, ze udalo nam sie przez to przejechać. Gdy wysiadamy przy Had Farang Bungalows serca wyskakują nam z piersi. Uff, udało sie. Za 800B wynajmujemy na jedna noc bungalow superior z klimatyzacją i lazienką. Nie spodziewamy się luksusów w dzungli, ale ku naszemu zdziwieniu pokazują nam bardzo fajny domek z tarasem, nowymi meblami, czyściutki i z moskiterią nad mega szerokim łóżkiem. Po szybkim ogarnięciu się idziemy do lobby by poprosić o pranie. Dziewczyna ledwo duka kilka słow po angielsku, ze nie ma prania bo nic nie schnie. No w sumie :) Pytamy o internet - tylko w lobby ale na maksa wolny. Chcemy coś zjeść - tylko w sezonie, do restauacji trzeba iść w dżunglę. Niestety leje na całego. Pytamy o wycieczkę do Emerald Cave, którą to wg informacji kobiety z Trang tutaj organizują. Dziewczyna patrzy na nas z politowaniem i kręci głową, ze nie ma żadnej wycieczki. No super. Siadamy zrezygnowani przy stoliku by oszacować dalszy plan. Na wyspie nie ma nic oprócz Emerald Cave. Tzn są niebiańskie plaże ale te pozostają jakby bezużyteczne w taką ulewę. Jest cieło ale leje tak, ze widac tylko na 2 metry. Trudno, podejmujemy decyzję, że dziś cieszymy się dżunglą a jutro wracamy na stały ląd, rezygnujemy z wyspy Koh Lipe bo tam pewnie jest tak samo jak na Ko Mook i przyspieszamy nasz wyjazd do Malezji. Dzwonimy do kobitki z Trang, żeby nas stad wydostała. Smieje sie i mowi, ze następnego dnia o 8 rano mamy 'prom'. Tak pocieszeni rozgladamy się po okolicy.. Spotykamy sympatycznego Hiszpana, który też narzeka na brak wycieczek do Emerald Cave, ale zasiedział się juz na wyspie 3 dni odpoczywając po Full Moon Party na Koh Tao. Daje nam namiary na fajną restauracyjkę nieopodal. Gdy tylko przestaje trochę padać idziemy tam. Faktycznie fajna. Zjadamy thai food, czyli ryż zapiekany z warzywami i curry z wieprzowiną. To drugie jest na maksa ostre, choć ma to być niby wersja light dla białasow. W deszcz apetyt nam jednak dopisuje i talerze czyścimy do ostatniego ziarenka ryżu. Ogień w żołądkach gasimy tajskim piwem Singh. No już nam lepiej. Resztę dnia spędzamy spacerując po dzungli i wyspiewując przebój Timona i Pumby 'W środku dżungli, potężnej dżungli...'. Po piwkach humor dopisuje. Pytamy w kilku innych miejscach o wycieczkę do Emerald Cave, ale wszędzie słyszymy tą samą odpowiedź 'Big wave, man...'. W sumie przy lądzie fale nie są duże, ale to chyba ich wymowka dla nieustępliwych turystów dla ktorych ze względu na malą liczebnośc nie opłaca się odpalić lodzi. No cóż. Emerald Cave nie jest nam pisane. Następnego dnia rano (czyli dzisiaj) z duszą na ramieniu wracamy do portu. Wsiadamy do znienawidzonej łajby. Ku wielkiej uldzie tym razem płyniemy z falami więc nie trzesie. Jezzus, dzięki ci panie. Tak też trafiamy do Trang. U kobitki z biura kupujemy bilety do Hat Yai i stamtąd do Penang już po stronie malezyjskiej. Z Trang do Hat Yai płacimy 300B/2 os. i z Hat Yai do Penang 800B/2os. Do Hat Yai jedziemy pelnym busem i co chwilę dolatuje do nas dziwny zapach. Zastanawiamy się czy ktos przewozi kukurydzę czy to czyjeś stopy.... W Hat Yai przejmuje nas hippisowski Malezyjczyk z utleniona na zółto grzywką. Mówi, że za szybkie przejście przez granicę trzeba zapłacić 10B/osoby. Czyli łapówka. No dobra. Śmieszna tylko ta kwota :) Do Malezji jedziemy sami w busie. Nasz kierowca okazuje sie niezlym piratem drogowym. W trwodze o nasze zycie zapinam pasy. Przejscie przez granice tajsko-malezyjską jest dosc ciekawe. Facet wysadza nas przed bramkami. Idziemy do kontroli paszportowej. Tam kobitka odsyla nas do jakiegos biura po pieczątkę. Idziemy do powaznego faceta za biurkiem w mundurze z odznakami. Skanuje nasze paszporty, kaze popatrzec w kamerę by zrobic zdjecie i przywala pieczatki. Z tym dopiero idziemy do kontroli paszportowej. Po drodze widzimy naszego kierowce ktory faktycznie placi 20B kobiecie za biurkiem. Tak tez opuszczamy terytorium Tajlandii. Kilkadziesiąt metrow dalej wita nas Malezja. Facet znowu sie zatrzymuje i kaze nam wszystkie nasze rzeczy zabrać z auta. Domyslamy się, że ze względu na srogie malajskie prawo nie chce brać odpowiedzialności za zawartość naszych plecakow. No cóż, zrozumiale. Po kontroli paszportowej (Hasan jest wypytywany o cel podrozy i pobierają od niego odciski palców, mnie oprocz pieczątki wlepiaja tylko do paszportu dwa znaczki, z ktorych jeden jak rozumiem oderwa przy wyjeżdzaniu z Malezji. Znaczkow Hasan nie dostaje w ogóle) skanują nasze plecaki. Na szczescie nie znajduja nic o czym byśmy nie wiedzieli. Tak też kontynuujemy naszą drogę do Penang. Podpytujemy kierowcę o jakiś guesthouse. Mowi ze zawiezie nas do guesthousu jeg firmy. Ten okazuje się nizbyt fajny, nie ma internetu i jeszcze każą sobie zaplacic 120 ringittow (w przyblizeniu 120zl). Eee, to my się jeszcze porozglądamy. Jesteśmy w chinskiej dzielnicy miasta. Jest już ciemno. Oglądamy kilka guesthousow, ale sa okropnie obskurne, z podejrzanymi ttypami siedzącymi w recepcjach. Bałabym się o swoje nerki w takim miejscu. Dreszczyk emocji powiększają prostytutki kręcące się w ciemnych bramach. Kurde gdzie my jestesmy. Idziemy jednak twardo w strone bardziej zatloczonych ulic, ktore mijalismy jadąc minibusem. Tu zaczynamy już wchodzić do hoteli przerażeni standardem guesthousow. Zatrzymujemy sie wreszcie w Oriental Hotel. Jest przyzwoicie, panowie w recepcji bardzo uprzejmi, mamy swoja lazienkę, nawet z wanną za 76 ringittow. No więc warto było poszukac. Na jutro w recepcji zabukowaliśmy przejazd do Cameron Highlands. W Penang nie ma co robić. Malezja robi niesamowite wrażenie po takim bajzlu jaki jest w Tajlandii. Jedzenie też jest nam jakby bliższe bo muzulmańskie. Nom, koniec relacji
|
Jedyny środek transportu na wyspie |
|
Wieprzowinka curry z trawa cytrynową |
|
Nasz przewodnik na wyspie |
|
Oh yeah! |
|
Przystań ''promów'' w Trang |
N
|
nasza łajba | | | | | | |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz mile widziany! :)