czwartek, 20 września 2018

Hoi An czyli romantyczny Wietnam

O Hoi An wiele sie naczytalismy. Ze piekne, cudowne, wrecz magiczne i tak romantyczne! Najpiekniejsze miejsce w Azji. No coz, najpiekniejsze raczej nie, ale przyznac trzeba, ze robi wrazenie. Przyjechalismy na miejsce w poludnie, zameldowalismy sie w naszym homestayu. Grzecznie wysluchalismy zlotych rad wlascicielki hotelu, ktora nazwalismy momma, bo zachowuje sie jak typowa mamuska - nie rozmawiajcie z obcymi, a czy nie zapomnieliscie paszportow, uwazajcie na ulicy :) Az lezka sie w oku kreci. Wieczorem wyszlismy na spacer. Pierwsze co odkrylismy to nieduzy plac, w zasadzie boisko, na ktorym trwala jakas lokalna impreza. Lokalesi walili w beben i talerze, a kilkunastoletni chlopcy odprawiali taniec chinskiego wezosmoka. Byl tez pokaz akrobatykl. Ich ruchy tez jak sie domyslelismy mialy nasladowac ruchy smoka. Zabawa na calego. Bylismy jedynymi bialasami. Przyznam, ze wstrzymywalam oddech, gdy chlopaki odwalali razem piruety na metalowych stopniach na wysokosci prawie 2metrow, a kazdy z tych stopni to byl kwadrat ledwo mieszczacy stope. A to wszystko nad betonem.

Potem spacerkiem poszlismy w strone night market. Cepelia tam na calego. Zaraz za wejsciem na teren starego miasta, w ktorym obowiazuje zakaz ruchu motorowego i samochodowego, zaczynaja sie lampiony. Sa doslownie wszedzie. Przewieszone przez ulice, postawione w oknach i na balkonach. Czerwone, biale, zolte i zielone. Nadaja miastu tak wyjatkowa atmosfere, ze mozna sie poczuc troche jak w azjatyckiej bajce. Fasady kolonialnych willi i zabytkowych domow wietnamskich cudownie mienia sie w tym swietle. A nad rzeka zaczyna sie prawdziwy taniec swiatel. Lampiony odbijaja sie w wodzie rzeki i tworza niesamowity widok. Na rzece plywa mnostwo lodeczek, ktore tez woza lampiony. Na moscie wietnamskie staruszki sprzedaja za 1 dolara lampiony, ktore mozna puscic na wode wypowiadajac zyczenie. Tak, to wszystko komercja, ale jakze urokliwa :)

Zaraz po drugiej stronie rzeki zaczyna sie nocny bazar. Chodzimy bez celu ogladajac mydlo-powidlo. Mijamy stragany z grillowanymi osmiornicami i zabami. Przysiadamy w jakiejs knajpce. Zamawiam smazone wontony. Dobre, owszem, ale bez szalu. Wszystko wynagradza przepyszny sok z ananasa. 

Nie mozemy sie nadziwic, gdy tuz przed 22 wszyscy zaczynaja zwijac stragany. Chcialoby sie usiasc, wypic jeszcze jednego drinka, ale nie, wypraszaja nas z wiekszosci barow. Za chwile zreszta zakaz wjezdzania samochodow i motorow do centrum zdaje sie przestac obowiazywac, a wtedy to i my tracimy ochote by tam zostac. Motory sa tutaj jak stado szerszeni. Nie tylko rozjezdzaja czlowieka niemal co krok to wciaz uzywaja klaksonu. Wciaz. Dlugo. Tuz za plecami. Cala magiczna atmosfera prysnela niczym banka mydlana.

Nastepnego dnia postanowilismy zaplanowac to wszystko troche inaczej. Rano ruszylismy na zwiedzanie. Japonski most, zabytkowe domy, z czego najbardziej podobalo nam sie zdecydowanie w Tan Ky. Wszystkie atrakcje sa bardzo blisko siebie. Do poludnia mielismy wszystko obejrzane i ledwo zylismy. Upal znowu nieziemski. Zdecydowalismy sie ewakuowac do hotelu, odpoczac, przeczekac najgorsze i wyjsc znowu o 18 kiedy zaczyna sie nocny bazar. Najpierw jednak zahaczylismy o galerie Precious Heritage. To galeria pewnego francuskiego fotografa, ktory na motorze zjechal caly Wietnam fotografujac kobiety z roznych plemion ubrane w tradycyjne stroje. Przy niemal kazdej fotografii stoi manekin ubrany w ten oryginalny stroj, a obok mozna przeczytac informacje na temat danego plemienia i historie powstania zdjecia. Naprawde swietne miejsce, ktorego nie wolno pominac w czasie wizyty w Hoi An. 

Tego wieczora probuje slynne white roses, czyli pierozki z papieru ryzowego z krewetkami. Dobre, ale nie powalaja. Nie wiem o co tyle szumu z nimi. 

Troche zal nam wyjezdzac, ale przed nami lot do Ho Chi Minh. Hoi An zdecydowanie ma w sobie troche magii.









poniedziałek, 17 września 2018

Wspomnien kilka z Hue

Do Hanoi dotarlismy kolejnym sleeping busem z SaPa. Niestety ostatnio przechwalilam i sleeping busem tym razem nie byl tak wygodny jak poprzednio. Lozka byly przykrotkie wiec nawet przy moim przeklamanym 170cm nie moglam sie tam zmiescic. Staralismy sie jednak przespac tyle ile sie dalo, bo przed 4 rano wyrzucili nas na lotnisku w Hanoi. Lot do Hue mielismy dopiero o 11:20 wiec niewiele sie zastanawiajac znalezlismy sobie wygodny kacik i dalej w kime.

Lot do Hue trwal niecala godzine. Szybkim krokiem poszlismy do zarezerwowanego wczesniej hotelu, a tam... Zastalismy jakis potezny remont, kurz, halas, i zapach spawanego metalu. W dodatku w naszym lozku odkrylismy stado mikroskopijnych pajaczkow. Pomimo zmeczenia zdecydowalismy sie tam nie zostawac. Recepcja zreszta nie byla tym bardzo zdziwiona i zgodzili sie pokojowo anulowac rezerwacje z Booking.com. Upal byl nieziemski. Roznica miedzy Sapa a Hue prawie 20 stopni. Szybko obczailismy pobliskie hotele i juz po chwili bylismy w hotelu Jade, zaraz przy rzece Perfumowej (nie wiem skad ta nazwa, ale rzeka ma brazowo-zolty kolor i bynajmniej nie pachnie jak perfumy). W hotelu szybko sie ogarnelismy i ambitnie ruszylismy w strone Cytadeli, czyli Zakazanego Miasta, w ktorym jeszcze sto lat temu rezydowal cesarz. Caly kompleks zrobil na nas ogromne wrazenie. Na moja wyobraznie najbardziej dzialo to, ze jeszcze niedawno panowal tam zupelnie inny swiat. Pokazywaly to zreszta fotografie ciagnace sie na niemal wszystkich wewnetrznych scianach. Miasto jest bardzo dobrze zachowane, sa w nim tez elementy wyposazenia palacu. Zdecydowanie jest tam na co popatrzec. Ostatnia dynastia cesarska Nguyen przestala istniec dopiero w 1945roku, gdy cesarz Bao Dai abdykowal oddajac wladze Francuzom. Smutna historia biorac pod uwage ich niegdysiejsza potege.

W Cytadeli spedzilismy ok. 4 godziny i bylismy jednymi z ostatnich wychodzacych. Zwiedzanie bylo o wiele przyjemniejsze, gdy zaszlo slonce, szkoda, ze nikt jeszccze nie wpadl na to, by udostepnic miasto turystom do zwiedzania noca.

Nastepnego dnia wypozyczylismy motor i ruszylismy na podboj cesarskich grobowcow. Najpierw ruszylismy w strone Khai Dinha. Cesarz zmarl w 1925 wiec cala budowla nie jest specjalnie stara. Jest jednak monumentalna.. zachwycajaca. I to juz od pierwszego tarasu, na ktorym stoja mandarynscy wojownicy, slonie i konie. Calosc wykonana jest z taka dbaloscia o detale, ze spedzilismy tam grubo ponad godzine fotografujac smoka ze szklanym okiem, sam grobowiec i widoki dookola niego.

Potem ruszylismy w strone Minh Manga. Ten grobowiec byl troche starszy, bo cesarz zmarl w 1841. Mocno sie jednak nameczylismy, zeby znalezc wjazd na teren grobowca. Google Maps pokazywalo to miejsce tuz przy drodze w odleglosci 3km od Khai Dinha. Dokladnie w tym miejscu, w ktorym mial byc pochowany Minh Mang, zobaczylismy tabliczke "Minh Mang tomb 200m, park your motorbike here". Ale nie bylo to jakies oficjalne wejscie z kasa biletowa tylko przydrozny sklepik. Cos nie pasowalo. Facet byl jednak bardzo przekonywujacy. Powiedzial, ze jestesmy w dobrym miejscu, do bramy grobowca trzeba isc tutaj ta sciezka. Motor mamy zaparkowac u niego za 10ttys dong albo po prostu kupic cos u niego po powrocie. Z tym parkowaniem moglo sie zgadzac, bo wszedzie za parking dla motorow pobieraja taka oplate. Tylko to wejscie jakos nie pasowalo. I to, ze bylismy tam sami. W pierwszej chwili zgodzilismy sie. Gosciu wreczyl mi nawet zeton za parkowanie. Ruszylismy sciezka, ktora faktycznie prowadzila zaraz przy staro wygladajacym murze. Ale... sciezka byla bardzo nierowna. Wcale nie wygladalo na to by po 200m miala sie skonczyc. Raczej 2km. Decyzje o powrocie podjelismy, gdy w oddalo 30m krowa stojaca zaraz przy sciezce niespokojnie zamuczala, a przez nasza droge przelecial jaszczur polmetrowy. To niemozliwe, zeby oficjalne wejscie do grobowca wiodlo przez takie zarosla. Wrocilismy, powiedzielismy gosciowi, ze nie idziemy, bez slowa oddalismy zeton i odjechalismy motorem. Cwaniak. A potem pytajac co 300m miejscowych i bladzac troche to w prawo to w lewo znalezlismy grobowiec cesarza, ktory ponoc okropnie gnebil chrzescijan w swoim kraju :)  Ten grobowiec nie byl jednak juz tak zachwycajacy jak Khai Dinha. Mielismy wykupiony bilet kombo na Cytadele i dwa groowce, a te dwa sa ponoc najpiekniejsze.

Zawrocilismy wiec do hotelu. Do przejechania mielismy ok. 10km. Po przejechaniu ok 3, zaraz na wjezdzie do jakiejs wioski H. zakomunikowal, ze cos sie dzieje z motorem. Motor w ogole zdawal sie ledwo zipiec i od poczatku wydawal z siebie dziwne odglosy. W hotelu podkreslono, ze jesli cos w nim zepsujemy, bedziemy placic. Shit.. Wlasnie sie zastanawialismy czy jechac powoli dalej czy sie zatrzymac, gdy mineli nas na motorze lokalesi pokazujac reka na nasz motor. Ok, czyli trzeba sie zatrzymac. Patrzymy - zlapalismy gume. Podeszlismy do pierwszego sklepiku, pomoc nie umieli ale p0kazali gdzie isc. I tak doarlismy do zakladu wulkanizacyjnego :) Za niecale 5 dolcow nielismy nowa opone. Przy okazji napilam sie najtanszego w zyciu piwa za niecale 25 centow.

W hotelu oczywiscie pary z ust nie puscilismy choc po ilosci zadawanych pytan czy z motorem bylo wszystko ok przypuszczamy, ze wrobiono nas w wymiane opon.

Ruszamy jednak dalej! Kierunek: Hoi An.











piątek, 14 września 2018

SaPa z glowa w chmurach

Po powrocie z Ha Long mielismy w Hanoi jeszcze jakies 4h. Zakupy, kolacja, masaz i prawie punktualnie podjechal pod nas sleeping bus. Sleeping bus to prawdziwa bajka. Tym samym Wietnam pobil Birme poziomem autobusowego komfortu, jaki mielismy okazje doswiadczyc. Zaraz na wejsciu do autobusu kazano nam wyskoczyc z butow, bo w autobusie porzadek musi byc. W calym autobusie idealnie schlodzonym staly w trzech rzedach pietrowe lozka. Przy naszym wzroscie 170 dalo sie tam spokojnie wyciagnac nogi. Rewelacja. Podroz do SaPa trwala 6h. Tak naprawde to nawet nie liczylismy na podroz w to miejsce, bo na mapie to kawal drogi od Hanoi, tuz przy polnocnej granicy z Chinami. Znalazlam na mapie blizsze Hanoi miejsce, w ktorym mozna zobaczyc pola ryzowe. Dopiero tu w Wietnamie dowiedzielismy sie, ze choc do Mu Cang Chai jest o ponad 100km blizej, jedzie sie tam prawie 3h dluzej, bo zamiast autostrady sa tylko drogi gorskie. Szybko wiec zmienilismy plany i obralismy kierunek na SaPa. Spedzilismy tutaj dwa dni jezdzac na wypozyczonym motorze po polach ryzowych i okoliocznych wioskach, w ktorych mieszkaja kolorowo ubrane plemiona H'mong, Czerwoni Dao i Tay. Tak, to prawda co pisza, ze jest tu komercyjnie i zajezdza cepelia. Nic jednak nie jest w stanie przycmic piekna okolicznych tarasow ryzowych i upraw herbaty. Zawsze marzylam by jezdzic rowerem po soczyscie zielonych polach, ale na motorze to jest jeszcze lepsze!

Mamy szczescie, bo wrzesien i pazdziernik to najlepszy moment by zobaczyc na polach ryz. Tarasy sa dokladnie takie jak na zdjeciach w magazynach podrozniczych. Poza tym po upalnym Hanoi odpoczywamy tutaj w przyjemnym chlodziku 20stopni. Straszono nas deszczem, ale jak dotad padalo tylko w nocy. Lekkich mzawek w ciagu dnia nie licze, bo nie utrudniaja nam zycia. Wczoraj wyjechalismy droga w strone wioski Cat Cat. Jednak, gdy zobaczylismy na jej wjezdzie budke z cieciem kasujacym bilety i panujaca wokol kiczowata cepelie, zdecydowalismy jechac dalej. Co chwile przystanek, bo widoki zapieraja dech w piersi. Albo kawa. Rany, jaka oni maja tu dobra kawe! Jest intensywna w smaku, ale nie gorzka. To cos jakby pomiedzy kawa a czekolada. Do tego "mleko", ktorego na poczatku troche sie brzydzilam, bo ma troche zoltawy kolor i jest bardzo geste. Nie wiem dokladnie co to jest, ale w smaku jest bardzo slodkie. Wraz z kawa daje fenomenalny smak, ktorergo bedzie mi baaardzo brakowac w Polsce.

Jechalismy w kierunku wioski TaVan. Niestety zakupu biletow nie da sie uniknac. Lokalesy przejezdzaja normalnie, wszystkie obce twarze zatrzymywane sa przy wjezdzie. Jest to o tyle wkurzajace, ze za ten bilet nie ma doslownie nic. Zadnej uslugi, zadnego udogodnienia, nawet zadnego zabytku, bo do wiosek jedzie sie tylko po to by poobserwowac zycie lokalnych. Nawet koszy na smieci nie ma, a droga, ktora na mapie zaznaczono jako asfaltowa, konczy sie za trzecim zakretem i zmienia w ubita ziemie z kamieniami albo ewentualnie szwwajcarski ser, na ktorym kola motoru slizgaja sie niemilosiernie. Jednak dla samych widokow zdecydowanie trzeba tu byc.

Dzisiaj obralismy przeciwny kierunek - Silver Waterfall i przelecz Tram Tan. Tu tez jest przepieknie! Co chwile mija sie tarasy ryzowe albo pola herbaty. Siedzimy teraz na tarasie jakiejs kawiarni bo solidnej porcji noodli z wolowina i patrzymy jak z gor schodzi mgla i pokrywa uprawe herbaty. W oddali widac Fansipan, najwyzszy szczyt Indochin. Mozna tutaj na niego wjechac kolejka, ale przy tak mglistej pogodzie naprawde mozna lepiej wydac te 30 dolcow od osoby.

Dzis wieczorem wracamy sleeping busem do Hanoi, a jutro czeka nas lot do Hue!






Tutejsza specjalnosc - losos gotowany w wywarze. Sami dodajemy sobie do niego warzywa, grzyby, tofu i swiezego surowego lososia. A wywar staje sie coraz bardziej aromatyczny. Uczte konczy sie jego wypiciem.

Lepszej kawy niz tu w Wietnami jeszcze nie pilam





środa, 12 września 2018

Ha Long

Bilet na 2-dniowa wycieczke do Ha Long kupiony, gosciu w recepcji upomniany, ze bedziemy miec tylko 15min na sniadanie wiec prosimy punktualnie o 7:30, o ktorej to sie ono zaczyna. Taaak... Schodzimy do recepcji o 7:20, w kaciku kuchennym jeszcze ciemno, nasz recepcjonista jeszcze nie otworzyl oczu. O 7:25, gdy my juz przebieramy nogami, wreszcie odpala czajnik, ale zamiast skupic sie na naszym sniadaniu, zaczyna robic herbate dla wszystkich gosci. O 7:28 odpala patelnie i kladzie na nia jajo. Juz ciesze sie, ze przynajmniej jeden z nas zdazy, gdy do recepcji wchodzi jakis lokales szukajac kogos na jakas wycieczke. O nieeee... nasz gosciu wylacza ogien, jajo zostaje na patelni, siada przed komputerem i wyszukuje spoznialskich. O 7:35 wbijam mu na kuchnie biorac pod uwage opierdal, ale ten ma wszystko w powazaniu. Robie herbate, wrzucam jajo na talerz, robie tosty. Nagle H. wstaje od stolu probujac zrobic mi zdjecie oddajace komizm sytuacji i tym samym wylewa caly kubek herbaty :D Zamiast jesc, sprzatamy. O 7:45 wbijamy zeby w tosta, a tu ktos nas wola... Shit! Tak jak zawsze sie spozniaja, tak tym razem musieli przyjechac po nas punktualnie! H. prosi o 2minuty, a nasz przewodnik  mowi, ze nie ma problemu, pojedzie po kolejnych turysystow i po nas wroci. Gora 5min. Tak. Sniadanie konczymy w 2min., wychodzimy z hotelu liczac na to, ze jeszcze nie odjechali. Dupa. Nikogo nie ma, a my stoimi na chodniku przez kolejne pol godziny przeklinajac naszego recepcjoniste i siebie samych. W koncu jednak przyjezdzaja.

Droga do Ha Long trwa prawie 3,5h. Nie wiem czy to jeszcze jetlag, ale padamy jak muchy jeszcze przed wyjazdem z Hanoi. Na miejscu laduja nas do mega dusznej przystani, w ktorej czekamy na statek. Tam poznajemy pare Wietnamczykow, Tuana i Nhi. On ma zaledwie 23lata, jest ksiegowym i pracuje w jakiejs duzej firmie. Duzo podruzuje sluzbowo. Ich angielski nie pozwala nam na rozstrzyganie skomplikowanych zagadnien, ale o rzeczach prostych dajemy rade sie dogadac. Oboje sa z Sajgonu i przyjechali na polnoc Wietnamu na wakacje. Tuan i Nhi towarzysza nam przez cala wycieczke. Trafiamy na ten sam statek. Statek jest troche przystarawy. Kajuty owszem wygladaja tak jak na zdjeciach w folderze, ale zdjecia te musialy byc zrobione jakies 10lat temu. Stwierdzamy jednak, ze bedziemy tam tylko spac wiec nie przejmujemy sie tym za bardzo. Jest wlasciwie tak jak sie spodziewalismy.

Krotko po odplynieciu z portu zaczynaja sie wyspy i wysepki. W sumie jest ich tam 1969. Wygladaja niesamowicie bo zdaja sie w ogole nie miec wybrzeza. Spadaja stromo do morza, na wiekszosci nie da sie postawic stopy.

Tego dnia docieramy do jaskini Sung Sot. Z zewnatrz wyglada bardzo niepozornie, ale jak dobrze, ze cos mnie tknelo by tuz przed wyjsciem zmienic klapki na buty sportowe. Niepozorne wejscie krylo za soba ogromna jaskinie, pelna stalaktytow i stalagmitow, jam i kamiennych przejsc. Cale szczescie ruch byl jednokierunkowy, ale i tak trzeba bylo mocno patrzec pod nogi. Po wyjsciu z jaskini znalezlismy sie na tarasu widokowym. Widok naprawde byl nieziemski. Potem przeplynelismy do jakiejs mniejszej zatoczki, w ktorej mielismy plywac. Nie bylo to jednak skakanie ze statku do morza. Wysadzono nas na jednej wyspie, na ktorej usypano sztuczna plaze. Oczywiscie przybijaja tu wszystkie statki wiec czlowiek przy czlowieku. Nasz przewodnik jednak zarzadzil najpierw wejscie do jakiejs swiatyni (ktora potem okazala sie kolejnym tarasem widokowym!) ktora byla, olaboga, na samym szczycie wyspy. Mialam bardzo mieszane uczucia czy tam wchodzic, bo przygotowani bylismy na plazowanie - stroje kapielowe i klapki, a wejscie bylo po kamiennych dosc stromych schodach. H. wjechal mi jednak na ambicje, ze nawet dziadki tam wchodza... no wiec poszlismy. OK, widok byl faktycznie piekny, ale czy az tak roznil sie od poprzedniego tarasu widokowego przy jaskini? Chyba nie bardzo. Po wejsciu na szczyt myslalam, ze ducha wyzione, pot zaklejal oczy, glowa parowala. Gdy w koncu zeszlismy na plaze ruszylam prosto do morza :)

A po powrocie na statek nie ma rozchodzenia sie  po pokojach, zmywania z siebie slonej wody tylko - sunset party!!! Wszyscy proszeni na gorny poklad. Raz, dwa, trzy! Tam podano nam owoce i okropnego sikacza :) Party bylo po prostu szalone, wszyscy w swoim gronie, w tym wietnamska babcia lezaca pod dyskotekowa kula.

W koncu jednak pozwolono nam sie odswiezyc i prawdziwa "impreza" zaczela sie juz po kolacji. Zrobiono nam nawet trwajaca jakies 3h happy hour, w ktorej moglismy pic za darmo to ich swieze, kilkudniowe piwo. Niby nic po nim nie czulismy, no moze oprocz bolu glowy nastepnego dnia rano.

Sniadanie zarzadzono juz o 7. Zaraz potem zatrzymalismy sie na farmie perel. Pokazano nam caly proces hodowli, lacznie z wyciaganiem perly z muszli. To niesamowite, ze cos tak pieknego wylazi z takiego syfu :) Zaraz obok oczywiscie zagnano nas do sklepu z bizuteria. Coz, wyroby przepiekne, ale ceny mocno zaporowe.

Ostatnim punktem wycieczki bylo plywanie w kajakach. Super sprawa. Szmaragdowa woda, wyspy dookola i wolnosc poruszania sie. Szkoda tylko, ze ilekroc wplywalismy do jakiejs mniejszej zatoczki, odkrywalismy mnostwo plywajacych smieci.

Na statku czekala na nas jeszcze lekcja gotowania, ale wybrano nam do ugotowania chyba mozliwie najprostsza potrawe z kuchni wietnamskie, czyli spring rollsy, a wiec znane nam sajgonki. Do tego skladniki na farsz byly juz drobno pokrojone. Zawijanie w papier ryzowy to juz bulka z maslem. Przewodnik powiedzial nam, ze kazda kandydatka na panne mloda musi umiec robic spring rollsy. Nikt sie za bardzo nie garnal do zawijania wiec razem z przewodnikiem ogarnelam jedno z obiadowych dan. Do powtorzenia w Polsce!

Wycieczka jednak bardzo nam sie podobala. Ha Long jest przepiekne choc przez kolor wody nie wyglada tak tropikalnie. To nie lazur jak w Krabi w Tajlandii. Tutaj zachwyca ilosc wysepek, ich ksztalty i rozmiary. Oprocz tego choc kajuty byly mocno obskurne to wycieczka nadrabiala jedzeniem. Bylo go bardzo duzo, wszystko typowo tajskie. No i oczywiscie pyszne! Jak dotad wszystko co jemy w Wietnamie bardzo nam smakuje. Poza tym Tuan i Nhi tlumaczyli nam co jest czym i czy jest dobre czy nie :) Dla nas jednak wszystko bylo dobre, szkoda tylko ze drinki w cenach europejskich barow :D

O 17:00 bylismy z powrotem w Hanoi. Pozegnalismy sie z Tuanem i Nhi, z ktorymi spotkamy sie jeszcze w Sajgonie. Przed nami kolejny kierunek: Sa Pa!

   












wtorek, 11 września 2018

Good morning Vietnam, czyli pierewszy dzien w Hanoi

Wyladowalismy w Hanoi, gdy miasto wlasnie budzilo sie do zycia. Szybko znalezlismy autobus 86, ktory w pol godziny zawiozl nas do centrum miasta. Idac do hotelu chlonelismy to nieznane nam jeszcze otoczenie. Nasze wrazenia:
- wietnamska ulica bardzo przypomina kambodzanska.
- chodniki nie sa dla pieszych. To teren opanowany przez uliczne kramy, wystawy sklepow, taboreciki tanich jadlodajni i przede wszystkim parking motorow.
- ruch uliczny to istny koszmar. Takiej masakry nie widzielismy dotad nigdzie, nawet w Kambodzy czy Birmie. Wiekszosc pojazdow na drodze to motory i skutery. Samochodow jest niewiele. Na skrzyzowaniach najczesciej nie ma swiatel i nikt wjezdzajac na nie, nie zwalnia. Grunt to klakson i omijanie sie o centymetry. Wypadkow jednak jak dotad nie widzielismy. Przejscie przez ulice to prawdziwy survival. Czekanie na dziure w sznurze pojazdow nie ma sensu, trzeba po prostu wejsc w ten wir, absolutnie nie zatrzymywac sie na ulicy, nie zwalniac. Iscc przez caly czas tym samym tempem, najlepiej pod reke, zeby tworzyc wiekszy obiekt poruszajacy sie, i isc w tym samym kierunku. Motory omijaja nas o dlugosc palca. Samochody zdaja sie miec nas w powazaniu i jada prosto na nas. Najczesciej wiec wchodzimy na ulice po przejechaniu jakiegos auta, bo jest nadzieja, ze przez chwilke beda na niej tylko dwusladowce.

Niestety z racji na to, ze na chodniku nie ma miejsca, trzeba isc ulica. Niby poboczem, ale jednak na nim tez stoja rozne przeszkody. A Wietnamczycy non stop trabia. Nie dosc ze ten glosny chaos okropnie meczy, to jeszcze mozna sie niezle wystraszyc, gdy ktos trabnie tuz za nami.

Nasz hotel okazal sie mocno przecietny, ale kij z tym. Miasto chcielismy zobaczyc. Najpierw trzeba bylo zorganizowac cos do jedzenia i tutaj zdecydowalismy sie na banh my - wietnamski specjal z francuska nuta, czyli bagietka (to ze jest tu chleb to bodajze najwieksza zaleta obecnosci tutaj Francuzow) z miechem w srodku i warzywami albo z tofu. Bylo dobre, w sam raz na sniadanie, ale dogadanie sie z dwoma mlodymi chlopakami zajelo nam prawie pol godziny! Niestety z angielskim jest tutaj dosc slabo. Albo nie znaja w ogole, albo znaja ale fonetyke stosuja wietnamska i nie da sie zrozumiec.

Potem zdecydowalismy szybko ogarnac temat wycieczki do Ha Long, bo chcielismy jechac do zatoki juz kolejnego dnia rano. Naczytalismy sie roznych opinii o rejsach i o tym, ze statki 1, 2 i 3* to w zasadzie to samo i nie ma co wydawac milionow na jakis wysoki standard. Nastawilismy sie na $50/os ale juz w hotelu podano nam cene $95. Facet kazal nam sie jak najszybciej decydowac, wiec od razu dostal od nas zolta kartke, bo taki nacisk w Azji swiadczy tylko o jednym - probuja nas nabic w butelke.

Wszedzie jednak podawano nam ceny miedzy 80 a 95, w tym jeden za 150 dolcow. W koncu weszlismy do biura usmiechnietej kobietki i po krotkim targowaniu dobilismy cene $77/os za 2-dniowa wycieczke.

Z biletami w rece wreszcie moglismy ruszyc na zwiedzanie miasta. W Hanoi nie ma za wiele do zobaczenia. Wybralismy sie najpierw do Swiatyni Literatury, ktora wybudowano ku czci Konfucjusza i ktora pelnila funkcje szkoly dla chlopcow z elit. Jest to dosc duzy kompleks z pieknym ogrodem i slicznymi drzewkami bonsai. Mozna sie poczuic troche jak w Chinach. Upal jednak doskwieral nam nieziemski, do tego zmeczenie po 14-godzinnym lacznie locie. Usiedlismy na betonowej lawce w cieniu ogrodu i wstyd sie przyznac, ale ja po kilku minutach zasnelam :)) a jaki slodki byl to sen...

Nastepnie skorzystalismy z GrabCar czyli tamtejszego ubera i pojechalismy nad slynne jezioro z swiatynia zolwia. Faktycznie urokliwe to miejsce z romantycznym lukowatym drewnianym mostem pomalowanym na czerwono. Mozna sobie tutaj wypozyczyc jakies chinskie wdzianko i zapozowac do zdjec. Ja jednak w tym upale nawet nie chcialam myslec o przebieraniu w malej, ciasnej budce i wbijaniu sie w obcisly jedwab z dlugim rekawem. No way!

Zaraz obok parku jest Muzeum ojczulka Ho Chin Minha, ale byl to poniedzialek, a w poniedzialki muzeum jest zamkniete. Reszte dnia spedzilismy wiec na blakaniu sie po miescie.

Prawde mowiac moglabym siedziec godzinami i przygladac sie zyciu lokalesow. Poza tym wietnamskie jedzenie jest tak pyszne, ze idac ulica co chwile sie zatrzymujemy i smakujemy czegos nowego.

A wieczorem, a jakze, masaz musial byc. W ogole wieczorem miasto totalnie sie zmienilo. Znowu jak grzyby po deszczu pojawily sie bary i restauracje, puby i jadlodajnie. Z masazami nie ma tutaj takiego wyboru jak w Tajlandii, ceny tez nie sa tak niskie. To jednak wciaz zaledwie ulamek cen z Europy, grzechem wiec byloby nie skorzystac. Zaczelo sie zreszta bardzo ciekawie, bo przed masazem postanowilam pojsc do toalety, weszlam, odruchowo zamknelam drzwi i wtedy mnie olsnilo, ze czegos w nich brakowalo. Ano klamki nie bylo. Zajebiscie pomyslalam. Skoro jednak juz tam sie znalazlam to postanowilam najpierw zalatwic potrzebe, a dopiero potem wszczynac akcje ratunkowa. Bylo troche smiszno, troche stasznie, ale po chwili mnie uwolnili :D

Masaz calkiem w porzadku, ale masazystki zaraz po zawolaly po napiwek. Ja nie mowie ze nie, ale jakos wole sama o tym decydowac, a nie byc stawiana pod sciana.

Potem rozluznieni skoczylismy jeszcze na drineczki. Hanoi zdecydowanie przyjemniejsze jest wieczorem!







Dobre, bo polskie! - wiedza to tez Wietnamczycy ;)



poniedziałek, 10 września 2018

Marhaba prosto z Kataru

Oto od wczoraj znow jesteśmy w trasie. Kierunek Wietnam. W piatek po pracy zmienilismy szybko  torby na laptopy na plecaki i wyruszylismy w droge. Odwiezlismy nasza pocieche na wakacje do babci i dziadka, nastepnego dnia trasa do Warszawy skad w sobote wieczorem liniami Qatar Airways polecielismy do Doha. Linie te wspominalismy bardzo dobrze z wczesniejszych podrozy. Tym razem jednak podstawiony samolot byl duzo mniejszy, czyli miejsca na nogi tez mniej :( Jakkolwiek jednak wygladalby samolot, wszystko wynagrodzono nam na miejscu. Otoz H. wyczail bardzo dobrze zakamuflowana opcje jaka te linie lotnicze oferuja przy dlugich przesiadkach. My ladowalismy w Katarze ok. 4 rano, a wylot do Wietnamu mielismy dopiero o 20:30. Otoz przy tak dlugim transferze przysluguje darmowa doba w hotelu. Hotel do wyboru. A jak to w Katarze same Hiltony, Sheratony i inne pieciogwiazdkowe cuda. My wybralismy hotel w samym centrum miasta, zeby mozliwie jak najbardziej ograniczyc dojazdy. Na lotnisku wszystko poszlo mega sprawnie. Udalo nam sie nawet dosc szybko znalezc autobus do centrum choc zdaje sie ze takim srodkiem transportu podrozuja tylko turysci. O tak wczesnej porze na suku w ceentrum Dohy nie bylo prawie nikogo. A my nie moglismy znalezc naszego hotelu. Pomogl nam gosciu, ktory zamiatal na ulicy smieci (bo Katar to chyba najczystsze panstwo jakie widzielismy!). Powiedzial, ze to tutaj, tuz za nami. Obracamy sie, a tam nic, same sklepy. Zaczal wiec prowadzic nas w jakas ciemna uliczke, w ktorej bylo wejscie do mieszkalnej czesci budynku. Normalnie bysmy nie poszli, ale ze facet siegal mi do pasa, to zdecydowalismy sie zajrzec. Faktycznie, napis na domofonie sie zgadzal, ale wygladalo to raczej na biuro, a nie 5gwiazdkowy hotel. Wychodzimy zrezygnowani, a tu jedzie jakis facet na samochodziku jak na polu golfowym, wiezie jakies szychy. Pyta uprzejmie czy potrzebujemy pomocy. Pytamy gdzie ten hotel, a on usmiecha sie szeroko i mowi, ze jest jego pracownikiem i zaprasza nas do auta. Choc do konca nie wierzylismy,  ze sie uda, udalo sie :) Dostalismy pokoj na cala dobe w przepieknym hotelu w sercu Dohy za dokladnie 0eur. Obiecujac sobie, ze wypijemy za to w Hanoi, poszlismy spac.

Po kilku godzinach snu wyruszylismy na miasto z ambitnymi planami zwiedzania.  Gdy tylko otworzono przed nami drzwi wyjsciowe uderzylo w nas gorace powietrze niczym z suszarki do wlosow. Po chwilowym szoku ruszylismy dalej, ale ta suszarka za nami. W minute zlani bylismy potem. Szybko znalezlismy fajne miejsce na sniadanie dla lokalesow. W srodku sami faceci, ale zapraszali nas oboje wiec weszlismy. Jedzenie pyszne. Niby samo jajo z pomidorem, ale tak genialnie doprawione, ze uszy nam sie trzeslly. A herbata to juz w ogole bajka.

Zaraz potem wolnym krokiem lapiac co chwile jakies ujecia, kierowalismy sie w strone Muzeum Sztuki Islamu, ktore lezalo zaledwie kilometr od nas.  Taaaak.... nie dosc, ze okazalo sie, ze do muzeum owszem jest 1km, ale do wejscia do muzeum jeszcze raz tyle, to w tym nieziemskim upale, droga ta okazala sie prawdziwym survivalem. Poza tym w Katarze wciaz przezywa sie szoki termiczne - w kazdym sklepie, hotelu, autobusie, nawet w przejsciu podziemnym dziala rozhulana na calego klimatyzacja. Temperatura 20stopni. Wychodzisz na zewnatrz, a tam stopni 50... Za kazdym razem walczylam z parujacymi okularami.

W koncu jednak udalo nam sie dotrzec do muzeum. Jest ogromne, niesamowicie ciekawe architektonicznie, a zbiory po prostu wspaniale. Spedzilismy tam dobre kilka godzin. Droge powrotna pokonalismy juz jednak uberem... ;) Pearl of Doha, czyli cos na wzor slynnej palemki z Dubaju, zdecydowalismy sie sobie odpuscic. Widzielismy ja zreszta z okna samolotu. Zamiast tego pozwolilismy sobie pogubic sie w waskich uliczkach, popatrzec na codzienne zycie lokalesow. Odkrylismy szpital dla sokolow, z ktorymi Katarczycy wciaz poluja. Zaraz obok byl sklep, w ktorym mozna bylo te ptaki kupic. Jeden ze sprzedawcow pozwolil nam porobic im kilka zdjec. Cena takiej zabawki 3-5.000 riali (1rial=1zl) jak mowil.

Im pozniej sie robilo, tym bardziej miasto budzilo sie do zycia. Bardzo zalowalismy, ze nie mozemy skorzystac z oferty hotelu i wybrac sie na rowniez darmowa wycieczke po glownych punktach w miescie. Zaczynala sie jednak dopiero o 20, co ze wzgledu na upal bylo calkowicie zrozumiale. W koncu wieczorem na ulice wyszly nie tylko kobiety, ale tez turysci :) Nagle zaroilo sie od sklepikow, restauracji, ulicznych kramikow. Bylo pieknie! A wszystko to wsrod typowo arabskiej niskiej zabudowy, lokalesi w swoich tradycyjnych strojach, konna policja... Zupelnie inny swiat. Zal bylo nam wyjezdzac.



W drodze do muzeum. Tak blisko a tak daleko.

Sam budynek muzeum jest dzielem sztuki.

I tak za kazdym razem...

Bladzac po miescie...

W hotelu cucili nas tradycyjna herbatka z kardamonem i daktylami.




Grillowana jagniecina - pychaaa!