- wietnamska ulica bardzo przypomina kambodzanska.
- chodniki nie sa dla pieszych. To teren opanowany przez uliczne kramy, wystawy sklepow, taboreciki tanich jadlodajni i przede wszystkim parking motorow.
- ruch uliczny to istny koszmar. Takiej masakry nie widzielismy dotad nigdzie, nawet w Kambodzy czy Birmie. Wiekszosc pojazdow na drodze to motory i skutery. Samochodow jest niewiele. Na skrzyzowaniach najczesciej nie ma swiatel i nikt wjezdzajac na nie, nie zwalnia. Grunt to klakson i omijanie sie o centymetry. Wypadkow jednak jak dotad nie widzielismy. Przejscie przez ulice to prawdziwy survival. Czekanie na dziure w sznurze pojazdow nie ma sensu, trzeba po prostu wejsc w ten wir, absolutnie nie zatrzymywac sie na ulicy, nie zwalniac. Iscc przez caly czas tym samym tempem, najlepiej pod reke, zeby tworzyc wiekszy obiekt poruszajacy sie, i isc w tym samym kierunku. Motory omijaja nas o dlugosc palca. Samochody zdaja sie miec nas w powazaniu i jada prosto na nas. Najczesciej wiec wchodzimy na ulice po przejechaniu jakiegos auta, bo jest nadzieja, ze przez chwilke beda na niej tylko dwusladowce.
Niestety z racji na to, ze na chodniku nie ma miejsca, trzeba isc ulica. Niby poboczem, ale jednak na nim tez stoja rozne przeszkody. A Wietnamczycy non stop trabia. Nie dosc ze ten glosny chaos okropnie meczy, to jeszcze mozna sie niezle wystraszyc, gdy ktos trabnie tuz za nami.
Nasz hotel okazal sie mocno przecietny, ale kij z tym. Miasto chcielismy zobaczyc. Najpierw trzeba bylo zorganizowac cos do jedzenia i tutaj zdecydowalismy sie na banh my - wietnamski specjal z francuska nuta, czyli bagietka (to ze jest tu chleb to bodajze najwieksza zaleta obecnosci tutaj Francuzow) z miechem w srodku i warzywami albo z tofu. Bylo dobre, w sam raz na sniadanie, ale dogadanie sie z dwoma mlodymi chlopakami zajelo nam prawie pol godziny! Niestety z angielskim jest tutaj dosc slabo. Albo nie znaja w ogole, albo znaja ale fonetyke stosuja wietnamska i nie da sie zrozumiec.
Potem zdecydowalismy szybko ogarnac temat wycieczki do Ha Long, bo chcielismy jechac do zatoki juz kolejnego dnia rano. Naczytalismy sie roznych opinii o rejsach i o tym, ze statki 1, 2 i 3* to w zasadzie to samo i nie ma co wydawac milionow na jakis wysoki standard. Nastawilismy sie na $50/os ale juz w hotelu podano nam cene $95. Facet kazal nam sie jak najszybciej decydowac, wiec od razu dostal od nas zolta kartke, bo taki nacisk w Azji swiadczy tylko o jednym - probuja nas nabic w butelke.
Wszedzie jednak podawano nam ceny miedzy 80 a 95, w tym jeden za 150 dolcow. W koncu weszlismy do biura usmiechnietej kobietki i po krotkim targowaniu dobilismy cene $77/os za 2-dniowa wycieczke.
Z biletami w rece wreszcie moglismy ruszyc na zwiedzanie miasta. W Hanoi nie ma za wiele do zobaczenia. Wybralismy sie najpierw do Swiatyni Literatury, ktora wybudowano ku czci Konfucjusza i ktora pelnila funkcje szkoly dla chlopcow z elit. Jest to dosc duzy kompleks z pieknym ogrodem i slicznymi drzewkami bonsai. Mozna sie poczuic troche jak w Chinach. Upal jednak doskwieral nam nieziemski, do tego zmeczenie po 14-godzinnym lacznie locie. Usiedlismy na betonowej lawce w cieniu ogrodu i wstyd sie przyznac, ale ja po kilku minutach zasnelam :)) a jaki slodki byl to sen...
Nastepnie skorzystalismy z GrabCar czyli tamtejszego ubera i pojechalismy nad slynne jezioro z swiatynia zolwia. Faktycznie urokliwe to miejsce z romantycznym lukowatym drewnianym mostem pomalowanym na czerwono. Mozna sobie tutaj wypozyczyc jakies chinskie wdzianko i zapozowac do zdjec. Ja jednak w tym upale nawet nie chcialam myslec o przebieraniu w malej, ciasnej budce i wbijaniu sie w obcisly jedwab z dlugim rekawem. No way!
Zaraz obok parku jest Muzeum ojczulka Ho Chin Minha, ale byl to poniedzialek, a w poniedzialki muzeum jest zamkniete. Reszte dnia spedzilismy wiec na blakaniu sie po miescie.
Prawde mowiac moglabym siedziec godzinami i przygladac sie zyciu lokalesow. Poza tym wietnamskie jedzenie jest tak pyszne, ze idac ulica co chwile sie zatrzymujemy i smakujemy czegos nowego.
A wieczorem, a jakze, masaz musial byc. W ogole wieczorem miasto totalnie sie zmienilo. Znowu jak grzyby po deszczu pojawily sie bary i restauracje, puby i jadlodajnie. Z masazami nie ma tutaj takiego wyboru jak w Tajlandii, ceny tez nie sa tak niskie. To jednak wciaz zaledwie ulamek cen z Europy, grzechem wiec byloby nie skorzystac. Zaczelo sie zreszta bardzo ciekawie, bo przed masazem postanowilam pojsc do toalety, weszlam, odruchowo zamknelam drzwi i wtedy mnie olsnilo, ze czegos w nich brakowalo. Ano klamki nie bylo. Zajebiscie pomyslalam. Skoro jednak juz tam sie znalazlam to postanowilam najpierw zalatwic potrzebe, a dopiero potem wszczynac akcje ratunkowa. Bylo troche smiszno, troche stasznie, ale po chwili mnie uwolnili :D
Masaz calkiem w porzadku, ale masazystki zaraz po zawolaly po napiwek. Ja nie mowie ze nie, ale jakos wole sama o tym decydowac, a nie byc stawiana pod sciana.
Potem rozluznieni skoczylismy jeszcze na drineczki. Hanoi zdecydowanie przyjemniejsze jest wieczorem!
Dobre, bo polskie! - wiedza to tez Wietnamczycy ;)
Lo matko! Toaleta bez klamek! Balabym sie, ze to jakas specjalna pulapka na nieswiadome turystki!
OdpowiedzUsuńBle, nigdy nie kupie mleka Lowickiego! Nie wiem co oni do nich dodaja, skoro przetrwaly poroz do Wietnamu! :D