Tym razem szybko minęliśmy biureczko starej Tajki a na jej okrzyk ''tikiit'' nie spojrzeliśmy w jej kierunku ani razu. Na łodzi mieliśmy odliczone pieniądze na bilet, po 20B od osoby. Ale kontrolerce coś się pomieszało i zapomniała czy już zapłaciliśmy czy nie. Chciała nas sprawdzić sposobem na głupiego białasa, czyli stanęła tuż obok nas i czeka aż my jak to białasy na jej widok szybko złapiemy się za portfel. A my twardo analizujemy mapy. Tym sposobem zaliczyliśmy pierwszą naszą podróż na gapę. No cóż, mamy więc 3:1. Na brzegu szybko otoczyli nas tuk tukowcy. Na pytanie ile na farmę mówią 150B. My, że za drogo. No to 100B. My że wciąż za drogo. A oni machają reką. Idziemy dalej. Hasan złorzeczy, że to oszuści i nieroby i że sami trafimy. Dzielnie brniemy przez morze tajskich uliczek. W pewnej chwili zatrzymuje się przy nas kolejny tuk tukowiec. 100B na farmę, my że za drogo. No to ile chcemy dać. My że 20B (na mapie to wyglądało na niewielką odległość). Tuk tukowiec mówi OK. Uprzedzamy nauczeni wczorajszym doświadczeniem, że chcemy tylko przejazd bez shoppingu. Tuk tukowiec ochoczo kiwa głową. Wsiadamy. Ten kieruje się w stronę, z której akurat przyszliśmy. No nie pasuje. Za rogiem zaczyna gatkę, że przed farmą zrobimy tylko jeden przystanek na shopping. Nosz kurna! Krzyczę ''STOOOP!!!''. Facet zaskoczony zatrzymuje się. Wyłazimy z tuk tuka opieprzając gościa, że tylko traci nasz czas. I jeszcze zamiast nadrobić na drodze to się cofnęliśmy. Brniemy dalej w uliczki. Zatrzymuje nas tajska babcia i płynną angielszczyzną pyta dokąd idziemy. Tłumaczy drogę na farmę i namawia do zobaczenia innej, po drugiej stronie rzeki. Na naszą próbę pożegnania się z nią wymówka, że pomyślimy ale najpierw zjemy śniadanie już nam chce załatwić posiłek na łodzi płynącej do polecanej przez nią farmy. W głowie mamy już wytłumaczenie jej uprzejmości, czyli syn/wnuk/sąsiad jest przewoźnikiem na łodzi i babcia chce mu nagonić klientów. Grzecznie dziękujemy za pomoc, pytamy o normalną cenę tuk tuka na naszą farmę (babcia twierdzi, że to ok. 8km czyli jak mówi co najmniej 200B) i idziemy dalej upierając się przy naszym kierunku. W pewnym momencie jest nam już ciężko z plecakami a mijamy właśnie dziadka majsterkującego coś przy lusterku tuk tuka. Podejmujemy ostatnią próbę współpracy. Dziadek śmieje się na nasze ''no shopping'' a za kurs chce 50B. Ładujemy się do tyłu. Dziadek ku naszemu największemu zdziwieniu wiezie nas prosto pod bramę Snake Farm i nie domaga się ''gasoline fee''. Jesteśmy przeszczęśliwi, że w końcu udalo nam się rozprawić z tuk tukiem. W tej euforii prosimy nawet dziadka o nr telefonu choć nie wiem po co miałby nam się przydać :) Zadowoleni idziemy na farmę. Niestety z powodu spóźnienia łodzi, przepadło nam dojenie węży, czyli pobieranie jadu. Następne show o 14:00 więc idziemy najpierw do stołówki farmy na śniadanie. Pytam z nadzieją o Pot Thai ale pani przy garach tylko kręci głową i się śmieje. Hmm.. no to trzeba odważyć się na coś innego. Bierzemy ''makaroni'' z pomidorami, cebulą i krewetkami. Niezłe choć tłuste.
Hasan postanawia też wypróbować nowy tajski napój. Wczoraj trafiliśmy na pycha sok winogronowy z miąższem aloesu. Hasan bierze tym razem pomarańczową ice tea. Po obejrzeniu wystawy węży w klatkach otwieramy butelkę. O kurde, to jakaś herbatka zbożowa!dopiero wtedy zauważamy kłosy zboża na butelce. Myśleliśmy, że to tylko rysunek, a nie uobrazowienie smaku! Smakuje jak karma dla kurczaków. Bleh!
Ostrzeżenie dla ciekawskich: kłos na butelce to nie przypadek! |
Idziemy oglądać węźe. Są pytony, kobry i inne. W środku budynku jest jeszcze bardzo ciekawa ekspozycja, gdzie można dowiedzieć się mnóstwa rzeczy o budowie węży, ich naturze, rodzajach jadu, skutkach ukąszenia, itd. Ośrodek jest prowadzony przez Czerwony Krzyż, który zajmuje się prowadzeniem badań nad jadami w celu opracowania najskuteczniejszego antidotum. Farma jest naprawdę profesjonalna. W pewnym momencie zwiedzania rozdzieliliśmy się. Gdy chciałam poszukać Hasana, ten wychodzi z zakamarku ekspozycji zielony na twarzy. Mówi, żebym tam nie szła. Oczywiście dla mnie nie może być większej zachęty by przeszukać każdy tamtejszy kąt. Idę, patrzę, jest jasno Oświetlona sala, z szufladami przypominającymi takie na lekarstwa, a po środku łóżko szpitalne i na nim leżący martwo Taj. O rany! Stoję i patrzę czy to manekin czy prawdziwy człowiek, a jeśli tak czy śpiący (tego można się tu spodziewać; są tu nawet takie 'sleeping roomy' na mieście, gdzie za opłatą można się położyć do łożka na zbiorowej sali) czy zwłoki. Powoli podchodzę bliżej. Facet jest ubrany w t-shirt, dzisnowe spodenki i skarpetki! W końcu podchodzę na tyle blisko że już widzę, że to manekin. Uffff.... kurdę, jest naprawdę niesamowicie wiarygodny. Najohydniejsza jest twarz, taka obliniała z wyłupanym okiem. Ma to chyba ilustrować ukąszenie przez węża w oko. Bleh!
Na końcu idziemy na show pracowników farmy z wężami. Fajne to. Pracownicy prezentują najbardziej jadowite węże, takie jak pyton, king kobra, inne dwie kobry itd. Niektòre są naprawdę agresywne i próbują ukąsić pracowników. Jeden nawet zatapia kły w fartuchu pracownika. Ci jednak są do końca opanowani i nie panikują. A my wrzeszczymy 'áaaa!'', 'óoo!' :) Potem przynoszą olbrzymiego żółtego pytona, urodzonego w niewoli i ponoć kompletnie nie niebezpiecznego. Można ustawiać się do zdjęć. Fajna taka pamiątka. Idzie od razu na Facebooka! ;)
Hasan stwierdził, że na tym zdjęciu przyduszam węża a ten błagającym wzrokiem pt. "Zabierz mnie od niej" patrzy na właściciela :) Ja tylko chciałam, żeby uśmiechnął się do zdjęcia! :D |
Po wizycie na farmie zostaje nam już niewiele czasu więc kierujemy się do naszego ferelnego biura informacji turystycznej skąd kupiliśmy bilety na Ko Samui. Hasan jest uparty by iść pieszo. No to idziemy. Kluczymy i kluczymy. Zatrzymuje nas Taj w garniturze, który nie pytany o asekuruje nas przy przejściu dla pieszych. Pyta dokąd idziemy, czego tam szukamy, itd. Sprawdza nasze bilety na Ko Samui. Rysuje na mapie drogę, mowi ze bilety kupilismy troche drogo, ale ok. To nas trochę pociesza. Hasan prowadzi mnie bezbłędnie pod właściwy adres (brawo! Gps przy nim wymiękł;)) Facet w biurze ma dość zaskoczoną minę na nasz widok. Czyżby się nas nie spodziewał? Oprócz nas nikt nie czeka. Kilka minut po 17:00 pod biuro podjeżcza luksusowa jak na tajskie warunki toyota. Facet pyta czy my na Ko Samui bo chce nas zawieźć na autobus. Z duszą na ramieniu wsiadamy. W samochodzie przez całą drogę trzymam rękę na klamce i przeklinam w duchu, że w Polsce nie wsiadam do obcych samochodów, a zrobiłam to w Tajlandii. Hasan mnie uspokaja, że gdyby było coś nie tak to nie jechalibyśmy głównymi ulicami miasta i pokazuje na pozwolenia przyklejone na przedniej szybie auta. Hmm... staram się śledzić trasę na mapie i widzę, że kierujemy się w stronę ...naszego hotelu. 'Przystanek' Okazuje się być oddalony o 350m od Khaosan Rd. No kurde! Po co nas ciągneli na drugi koniec miasta tego się już nie dowiemy. Czekamy trochę na autobus by w koncu w strugach deszczu wsiąść do całkiem odpowiadającego swojej nazwie VIP busa. Jest piętrowy, z toaletą i super maksymalnie rozkładającymi się fotelami. Jedzie się wygodnie i jest OK:) chyba jednak ten ostatni wczorajszy koń w którego daliśmy się zrobić nie jest taki straszny :)
Teraz jest 06:15 rano i od 1,5h czekamy na prom w Surat Thani. Jesteśmy tu z grupą Francuzów, Niemców i innych narodowości oraz watahą psów :)jest wesoło. Kończę. Do zobaczenia na Koh Samui!
Na nadrabianie zaleglości w blogowaniu wykorzystuję każda chwilę |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz mile widziany! :)