piątek, 27 września 2013

Jesteśmy w raju

Od dzisiejszego południa jesteśmy w prowincji Krabi, w Ao Nang. O 6:30 rano zaladowaliśmy się na pick up z Koh Samui, pożegnaliśmy bez większego żalu z wyspą i przejechaliśmy ze wschodniego wybrzeża Tajlandii na zachodnie. Przejazd kosztował nas 450B/os. - najtańsza opcja na wyspie i co najśmieszniejsze wszyscy ci, którzy wykupili przejazd za 450B, 500 czy 550 trafiają w końcu na ten sam prom i do tego samego autobusu. Milo nam, że tym razem jesteśmy w grupie tych sprytniejszych :) Droga z Surat Thani do Krabi wiodła w większości przez dżunglę. Rany, jaka ona jest fajna!
Dżungla to moje marzenie z dzieciństwa od czasów gdy pod choinkę dostałam kasetę VHS ''Księga dżungli''. Tutaj dżungla podchodzi pod samą drogę, a wygląda jak ogromny liściasty dywan, którym przykryte są drzewa i wzgórza. Czasem ma się wrażenie, ze dżungla jest szczelnie zamknięta i nie ma do niej żadnego wejścia - tak gęsta jest roślinność. Po wyjściu z autobusu w Krabi buchnęło nam w twarz gorąco i wilgoć. W Bangkoku było tak przyjemnie, że zrezygnowaliśmy z włączenia nocą klimy, w Koh Samui już się przydała, ale tutaj to jest kwestia życia i śmierci! Dzisiaj też miała miejsce inauguracja naszego improwizowania z zakwaterowaniem. Do tej pory mieliśmy zrobione wcześniej rezerwacje, tutaj postanowiliśmy zaryzykować szukania na miejscu. Sprawdziliśmy w przewodniku co i jak, ja pamiętałam też polecane na blogach K Guesthouse i Cha Guesthouse w centrum Krabi. Tam też kazaliśmy się zawieźć. Po dotarciu na miejsce rozejrzeliśmy się jednak dookoła, popatrzyliśmy na siebie i zgodnie stwierdziliśmy, że zanim uderzymy do guesthousów warto obejrzeć okolicę. Krabi w ogóle nie przypominało klimatycznej nadmorskiej miejscowości turystycznej tylko brzydkie szarobure miasto. O decyzji zawyrokowało odkrycie, ze Krabi nie ma jednak bezpośredniego dostępu do morza, tylko jest z nim połączona jakimś kanałem plus wycieczki na Phi Phi odpływają z pobliskiej Ao Nang. Dla orientacji zapytaliśmy o cenę wycieczki w miejscowym biurze - 1800B/os. ale dla nas będzie 1200. Grzecznie podziękowaliśmy i pognaliśmy poszukać transportu do Ao Nang. A tu miła niespodzianka - kierowca tuk tuka podaje cenę dokładnie taką, jaką sugeruje Lonely Planet - 50B. Boże, co za odmiana! Odcinek do Ao Nang okazał się dość spory i to jeszcze bardziej nam uświadomiło skalę naciągania turystów na Koh Samui, gdzie za odcinek 11km trzeba płacić min. 100B/os. Zachwyciła nas już sama trasa, bo przez cały czas ciągnie się przez dżunglę, która opada do morza z wysokich monumentalnych wzgórz. W Ao Nang zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Po głośnej i bezwstydnej Koh Samui z setkami prostytutek i transwescytów, Ao Nang jest rajem na ziemi. Jest tu niezwykle malowniczo, cicho, wieczorem spacerując po ulicach słychać szum fal, jest kameralnie, a ludzie jakby milsi, nie czujemy się tu jak chodzące worki pieniędzy, na które tylko czekają Tajowie. Jest faaaajnie :))) Zakwaterowanie znaleźliśmy bardzo szybko i to zaraz za główna ulicą biegnącą wzdłuż plaży. Lavinia House, pokój z klimatyzacją, łazienką, czysty za 400B za noc. Aż żałujemy, że nie przyjechaliśmy tu wcześniej :) Po ogarnięciu się po podroży poszliśmy na spacer brzegiem morza. Na samym końcu plaży, tam gdzie zaczynają się skały porośnietę dżunglą odkryliśmy stado małp biegających po plaży. Turyści przynoszą im banany a te natychmiast wybiegają po smakołyk. Skubane tak zwinnie obierają banana ze skórki, ze ja chyba tak nie potrafię! Są niezwykle fotogeniczne i dość oswojone z ludźmi, można je nawet pogłaskać. Mnie się spodobała jedna malutka małpka i wciąż za nią chodziłam. Już miałam zrobić zdjęcie dnia, gdy wielka małpa obok porzygała się bananami. Ku zgrozie nas wszystkich pochylonych nad małpami z kamerami, ta zaczęła zjadać swoje rzygi. Niestety zaraz po tym zawołała moją małą małpkę i nakłonila ją do wspólnej konsumpcji. Szczyt obrzydliwości nastąpił jednak gdy inny małpiszon podlazł do małpy zjadającej rzygi i yhkm ykhm podniecił się sytuacją i wziął się ochoczo za amory. Bleeeeh! No nie byłam w stanie zrobić żadnego zdjęcia pomimo, że Hasan wydzierał się "szybko, strzelaj tą fotkę, takich scen nie pokazują nawet w telewizji!" :) Oprócz tego są dość fajne choć nie grzeszą tylko cierpliwością, a wiec wyciągając banana z torby trzeba to zrobić błyskawicznie bo inaczej można stracić torbę :)Przekonała się o tym jedna Angielka, która tak gramoliła się z bananem, że jedna niecierpliwa małpa skoczyła jej na plecy, a inna porwała torbę. Oj niełatwo jej było ją odzyskać :)pomogli Tajowie opiekujący się małpkami. Kupiliśmy też wycieczkę na Phi Phi więc jutro będziemy eksplorować rajskie wyspy i podwodne żyjątka. Na koniec poszliśmy na masaż, ja wróciłam do tajskiego, Hasan spróbował jeszcze raz z olejkami. Suuuper. Zupełnie co innego niż na Koh Samui. Moja masażystka to była tylko niepozorna Tajka, pomyślałam, że znowu ledwo co poczuję. A ta jak mnie nie ścisnęła to oczy dostałam jak 5zł. Cena? 200B/godzinę :) Żyć nie umierać!








3 komentarze:

Każdy komentarz mile widziany! :)