Sobota była dla nas dniem niezwykle pracowitym :) Rano przenieśliśmy się do hotelu A&A, bo Khaosan Palace nie opływał w pałacowe luksusy ;) A&A to chyba jedyny poważny rywal Rambuttri Village w tej okolicy. Obsługa jednak podobna. Już w piątek wieczorem spacerując po Khaosan i Rambuttri Rd. wchodziliśmy do napotkanych hoteli i pytaliśmy o nocleg na kolejną noc. W A&A gruby recepcjonista podał nam cenę 850B za noc. Zaraz po wyjściu stamtąd sprawdziliśmy hotele na Booking.com i co? I A&A ten sam pokój wystawia tam za 800B. No bezczelni! Do tego przecież płacą prowizje booking.com, ale zamiast podać nam chociaż by taką samą cenę to oczywiście próbują zrobić białasa w konia. Z racji, że w Khaosan Palace nie chcieliśmy zostać kolejną noc, postanowiliśmy pokazać bezczelnemu Tajowi, że nie każdy białas to głupi balon.
Zarezerwowaliśmy więc pokój z booking.com. A niech płaci prowizję! Tak więc w sobotę rano idziemy do A&A i w recepcji siedzi ten sam facet. Mówimy, że mamy rezerwację z booking.com, a on patrzy się na nas i mówi, że nas pamięta, że przecież byliśmy tu wczoraj. Szybko ocenia sytuację i zamiast przeprosić, zaczyna nas opieprzać, że nie przyszliśmy do niego pogadać o cenie, a on przecież sprzedałby nam pokój za 800B bez booking.com! Ich bezczelność nie ma granic. Patrzymy na niego z poblażaniem i spokojnie tłumaczymy, że zamiast próbować nas oszukać na marne 50B, mógł podać prawdziwą cenę, w naszym interesie jest nie dać zrobić się w konia, a nie to by on mógł sobie zarobić jak najwięcej, dlatego właśnie my płacimy normalnie, a on za karę niech sobie jeszcze zapłaci prowizję dla booking.com. Tak, panie Taju, kłamstwo nie popłaca. Tajowie przejedli się już turystami. Jest ich tyle, i to głównie backpackersi, którym zależy na tanim noclegu (najczęściej na 1 noc, bo kolejnego dnia już jadą dalej) i dlatego nie oczekują super standardów. Tajowie przyzwyczaili się więc, że każdy pokój da się opchnąć i przez to, w rejonie Khaosan naprawdę trudno o fajne miejsce. W dodatku z racji, że codziennie ktoś puka do ich drzwi, widzą, że klientów im nie zabraknie to też próbują każdego zrobić w balona. Są w tym tak bezczelni, że człowieka aż krew zalewa. Nam oczywiście nie chodziło o zaoszczędzenie 50B, tylko o udowodnienie bezczelnemu, że białas też ma mózg i myśli. To sprawa honoru! Nasz Taj tak się wkurzył, że cały czerwony na twarzy zasiadł z wielkim brzucholem do komputera i zamiast nas przeprosić, burknął, że natychmiast zmienia cenę pokoju na booking.com na 900B. Phi! Też mi coś. Może sobie nawet zmienić na 9000 jak ma ochotę. A my z naszą rezerwacją z booking.com płacimy 800 i może nam nadmuchać. Po utarciu mu nosa, humory mieliśmy po prostu wyborne. Szybko więc zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy na zwiedzanie. Według pierwotnego planu Bangkok mieliśmy zwiedzić na początku naszej podróży, ale przez feralny transport na Koh Samui musieliśmy zmienić kolejność zwiedzania. Tym sposobem ruszyliśmy ku Grand Palace. W Bangkoku czujemy się już jak ryba w wodzie, wiemy co i jak więc pewnym krokiem dotarliśmy nad brzeg znajomej beżowej rzeki. Przechodzimy obok biureczka, gdzie dwie stare Tajki nabijają białych w butelkę wrzeszcząc za każdym "tickeet, tickeeet, you have ticket???!!!". Nawet nie patrzymy w ich kierunku, jedna z babć woła nawet za nami "hey, you! TICKEEET!!!". Kompletnie ja ignorując włazimy prosto na metalową platformę, z której wchodzi się na pokład łodzi. Gdy ta podpływa, wchodzimy pewnym krokiem na środek pokładu i wcale nie spoglądamy w stronę kasjerki kursującej od turysty do turysty, którego akurat przyuważyła. W Tajlandii panuje wszechobecny burdel, nie są to dobrzy organizatorzy. Próbują oszukać naiwnych turystów na każdym kroku bazując na ich niewiedzy o nowym miejscu, ale sami też dają się zrobić w konia. System płacenia za kurs łodzią jest równie chaotyczny. Można zapłacić u babć za biurkiem. Te jednak będą najpierw starały się wcisnąć bilet za 900B/os, który okazuje się wynajęciem całego long tail boata. Potem z łaski swojej okazuje się, że jest jeszcze bilet za 150B/os. ale to bilet całodniowy. Żeby przekonać się, że jest też bilet 20B/os. za przejazd trzeba najpierw dać się zrobić w konia, bo babcie pary z gęby o nim nie puszczą. Ale bilet ten można też kupić od kasjerki na pokładzie łodzi. Wchodzi się śmiało na pokład, kasjerki w pomarańczowych koszulkach krążą od pasażera do pasażera, ale nie są w stanie zapamiętać kogo kasowały, a kogo nie. Turyści zdradzają się swoją nadgorliwością. Zresztą kasjerki raczej nie znają angielskiego na tyle by zapytać, czy już kupiło się bilet i jaki, tylko podchodzą i trzęsą metalowym portfelem pełnym drobniaków. Na taki manewr turysta bez biletu od razu podskakuje do pionu i wyciąga portfel. Albo też sami jej szukają lub nerwowo spoglądają w ich stronę. My byliśmy akurat zajęci oglądaniem zdjęć w telefonie, a więc się nie zdradziliśmy i nikt o bilet się nie dopominał. Zaliczyliśmy więc drugą podróż na gapę :P Na marginesie, poprzednio płaciliśmy po 20B/os na lodzi. W drodze powrotnej kasjerka nas przyuważyła, poprosiliśmy więc o dwa bilety, a ta zażyczyła sobie po 15B/os. Nie wiemy więc która cena jest tą prawdziwszą :S Tym sposobem dotarliśmy więc do Grand Palace. Jeszcze obchodząc jego mury i szukając bramy wejściowej jeden ze strażników zaczął wołać na Hasana, że w takim stroju (szorty za kolana) nie może wejść do pałacu i mamy podejść to nam pomoże. Oj już pędzimy! Potraktowaliśmy kolesia pobłażliwym spojrzeniem i pomaszerowaliśmy dalej. O wymogu odpowiedniego stroju wiedzieliśmy już wcześniej. Z tego powodu ja ubrałam tego dnia długie spodnie, a Hasan takie właśnie dłuższe szorty. Do meczetu mógłby tak wejść, myśleliśmy więc, że to starczy :) tymczasem w bramie pałacu faktycznie strażnik pokręcił przecząco głową i pokazał nam paluchem wypożyczalnię ubrań. Z depozytem 200B/sztukę garderoby, Hasan przebrał się w muzealne pantalony. I tak ruszyliśmy na zwiedzanie. Grand Palace... jest przepiękny. Nie ma tam pałacu jako takiego tylko kompleks różnych kolorowych i egzotycznych świątyń, dziwaczne posągi demonów, wszystko zapierające dech w piersi. Dodatkowo wszystko to położone jest na przeogromnym terenie, można więc błąkać się po obiekcie przez cały dzień. Nasze tempo zwolniło mocno przygrzewające słońce. Z Grand Palacu wyszliśmy nieźle zmęczeni, szybko więc coś przekąsiliśmy i za jednym zamachem zaliczyliśmy jeszcze pobliską świątynię Wat Pho, czyli długiego Buddę. Długi Budda jest naprawdę długi, tak że trudno go zmieścić w obiektywie. Po krótkiej kontemplacji ;) poszliśmy na dalsze zwiedzanie, bo Wat Pho to nie tylko długi Budda! :) tak nam minęły kolejne godziny, podczas których spotkaliśmy przyglądającego nam się mnicha. Zapytał Hasana czy jestem jego żoną czy dziewczyną. Gdy usłyszał, że żoną szeroko się uśmiechnął i powiedział, że jestem jego przeznaczeniem, a jego jest Budda i wskazał na najbliższy posąg :) no to fajnie się dowiedzieć, że się nie pomyliliśmy ;))) Po takiej dawce zwiedzania ledwo doczłapaliśmy do beżowej rzeki i wsiedliśmy na łódź. Po odpoczynku w hotelu wyszliśmy na nasze ostatnie obejście po okolicy i ostatni masaż :) sugerując się bardzo dobrymi wrażeniami z masażu dnia poprzedniego poszliśmy znowu do Garden Massage. Hasan jak zwykle olejki, a ja wybrałam 1h masaż nóg, bo po zwiedzaniu myślałam, że mi odpadną :) Hasan miał szczęście, bo trafił na tą samą masażystkę więc wyszedł bardzo zadowolony. Mnie się trafiła kobitka z hmmm... mniejszymi zdolnościami. Zirytowana po 5min głaskania a nie masowania dopomniałam się o jakiś ucisk, podziękowała za szczerość i faktycznie użyła więcej siły, ale co z tego jak to już nie była ta precyzja. Po tylu masażach jakie tu zaliczyliśmy jestem upierdliwa i nie zadowalam się już byle czym, no sorry ;) Resztę wieczoru spędziliśmy na robieniu ostatnich zakupów, drinkowaniu i spacerowaniu. Wszystkim ciekawym oznajmiam, że zjadłam też robala :D Na robale czaiłam się już od samego początku jeszcze przed wyjazdem Na miejscu przekonałam się jednak, że robale to kolejny element tajskiej komercji. Wózki z robalami kursują tylko po turystycznych miejscach BKK, cen jako takich nie ma, jest za to duża kartka z napisem ''Photo 10B''. No śmieszne pieniądze, ale chwyt poniżej pasa. Ja byłam skłonna dać te 10B, ale Hasan zaparł się by nie dać się wciągnąć w tę obrzydliwą komercję i naciąganie, także zdjęcia z robalami nie mamy. Wspomnienie jednak jak najbardziej. Na takim wózku są zazwyczaj skorpiony, koniki polne, coś przypominające modliszkę, olbrzymie i grubiaste karaluchy (te akurat obrzydzają mnie najbardziej, bo ze względu na swój rozmiar widać w nich każdy szczegół) oraz rożnego rozmiaru drobiazg jak korniki, glisty, itd. Hasan jest jak najbardziej antyrobalowy i błagał mnie wręcz, żebym ich nie jadła. Na moje próby utargowania skorpiona patrzył ze zgrozą i zrzędził, żeby ostatniego dnia naszego pobytu nie musiał jeszcze zawozić mnie do szpitala. Szeptem dodał też, że nie jest w stanie zapewnić, że po skonsumowaniu przeze mnie w/w delicji będzie mnie całował z taką samą namiętnością :D I tak z zaciekawieniem kręciłam się obok wózka, aż kolega ze Stambułu nie dociął mi w smsie, że wiedział, że stchórzę. No lepszej zachęty mieć nie mogłam :) Wystartowałam więc do stoiska i o dziwo ktoś akurat kupował, a nie tylko oglądał. Jeszcze większe zdziwienie, gdy dziewczyną okazała się Tajką. Kupowała dużą torebkę białych korników. Te w Tajlandii są wielkości małego palca u ręki. Patrzę więc z niedowierzaniem, a ona widząc moją konsternację obraca się do mnie i mówi, że to pyszne i mam się poczęstować. Szybko złapałam jednego delikwenta, popatrzyłam na Hasana zielonego na twarzy i siuup do buzi. Czekać na wyciągnięcie przez niego aparatu nie mogłam, bo groziło to zmianą decyzji o konsumpcji :] Smak? Był jak tłusty chips. Dzięki bogu nic z niego nie wyleciało. Zachęcona tym wrażeniem kulinarnym dokonałam próby zakupu większej ilości smakołyku, ale sprzedawczyni okazała się zupełnie niekumatą i w dodatku jakąś naburmuszoną Tajką i nie potrafiła mi nawet odpowiedzieć na moje kilkukrotne ''PRICE???''. Odpuściłam więc, bo cierpliwości nie starczyło. Hasan na szczęście nie przestał mnie kochać, tylko poprosił o dokładne umycie zębów. Robi się! ;) Z takimi wrażeniami wróciliśmy do hotelu by następnego dnia o 6:00 pożegnać się na dobre z Khaosan i Rambuttri. Transfer na lotnisko wykupiliśmy z lokalnego biura, po 100B/os. Dziwne to, że na lotnisko są różne opcje transportu, a z lotniska tylko taxi. Powrót do Turcji przebiegł bez zakłóceń, obecnie jest niedziela godz. 20:00, jesteśmy w autobusie ze Stambułu do Akyaki i już zbliżamy się do domu. Jest zmęczenie, ale takie przyjemne, a wspomnień cała masa. Nasza podróż dobiegła końca, ale pozwolę sobie jeszcze w najbliższej przyszłości na kilka postów tematycznych o tajskim transporcie, hotelach, itd. Może kiedyś się komuś przyda, a może przyda się nam podczas kolejnej podróży w tamte strony :)
|
Zwiedzając Grand Palace |
|
Moi kumple z Tajlandii ;) |
|
Długi Budda |
|
Taaaaki długi! :) |
|
Zabiegów o szczęście nigdy dosyć ;) |
Ach... Odczytałam ten post i skomentowałam go w dniu, w którym został opublikowany. Jednak z uwagi na błąd aplikacji poczty, odrzucała moje komentarze, a zatem z opóżnieniem napiszę, że z ekscytacją czytałam, jak udało Wam się utrzeć nosa cwanym Tajom ;-) Wśród naszych rodaków też można takich delikwentów znależć, ot choćby w zawodzie taksówkarzy. Albo w takim Kołobrzegu, gdzie wiedząc, że klient jest Niemcem, oferuje się wyższe stawki, bo "tego to stać"...
OdpowiedzUsuńPoza ekscytacją towarzyszył mi teź źal, źe Wasza podróź dobiegła juź końca. Każdą z opowieści czytałam z uwagą i emocjami, jakie towarzyszą przy dobrych książkach podróźńiczych :-) Mam więc nadzieję, że znajdziecie siły i chęci, aby kontynuować przygodę z blogowaniem przy okazji kolejnych bliższych i dalszych wojaży. Będę czekać z utęsknieniem :-)
OdpowiedzUsuń