Uwaga: to jest post z czwartku, ktorego częsc stracilam przez denny internet, stad opóznienie w jego publikacji :) Czytajacych przepraszamy :)
Dzis obudziliśmy sie w doskonalych humorach, bo tyyyle czeka nas atrakcji!:d punktualnie (o rany, na pewno jesteśmy w Tajlandii???) o 9:00 podjechał pod nas nasz prywatny kierowca ze swoją bryką - dziadek, który zapuścił do pasa 3 włosy z brody jakie mu w czasie calego życia wyrosły. Cool! :) Za 300B ma nas dzisiaj wozić do woli. Punkt 1: Tiger Kingdom, czyli schronisko dla tygrysków, równiez tych uratowanych z przemytu. Miało być zaraz za Chiang Mai, a my jedziemy i jedziemy. W koncu dziadek się zatrzymuje, wysiadamy z tuktuka, idziemy, a tu... wioska długich szyj. No to się dogadaliśmy :]
O tej wiosce dlugo myslałam planując nasz wyjazd. Z jednej strony jest to mega ciekawe - górskie plemie Karen z Birmy, w ktorym kobiety zakładając metalowe pierścienie stopniowo wydlużają sobie szyję. Jeśli było się wcześniej w Birmie i widziało się te kobiety w ich ''środowisku naturalnym'' można sobie ich wioskę w Chiang Mai ominąć szerokim łukiem. Z drugiej strony ci tutaj mieszkajacy są podobno uchodźcami z Birmy, których tajski rząd ulokowal w ChiangMai i zrobił z nich atrakcję turystyczną kasując po 500B (!!!) od osoby za wejście. W internecie pelno jest nagonki na to konkretne miejsce, ludzie namawiaja do bojkotu. Trudna to byla decyzja - jechać czy nie jechać, ale być tutaj i ich nie zobaczyc też żal. Postanowilismy pojechać i przekonać się sami. Tak wiec wchodzimy do wioski. Juz się cieszymy, bo nie widać nigdzie biureczka z biletami. Robimy jeszcze radosne 4 kroki i... już wola na nas chłopek z jednej chaty, ktoremu przysnęlo się i nas nie przyuwazyl :] Wyskakujemy z 1000B i mamy nadzieję, że nie bedziemy żalować. Zaraz za zakretem zaczyna się to co opisali ludzie w internecie: KOMERCJA. Wioski jako takiej nie ma. Tzn. jest ale niedostepna. Jest za to szlak turystyczny, który wiedzie przez stoiska z lokalna cepelią :/// Co więcej, panie sprzedające owszem są ladnie i kolorowo poubierane, ale pierścieni ni widu ni słychu. Idziemy dalej no i wreszcie widzimy pierwsze długie szyje. Kazda z pań siedzi w swojej chatce i sprzedaje swoje wyroby: ręcznie tkane szale, metalowe pierścionki, a także breloczki, długopisy i magnesy na lodowkę. Widac, że sa okropnie znudzone turystami wciąz robiącymi im zdjęcia, nawet się nie uśmiechaja, ale z drugiej strony do jasnej anielki to one sa powodem naszej wizyty a nie pierdoły ktore sprzedają! No i glupio tak od razu walić, że my chcemy tylko zdjęcie, podczas gdy one skupiaja się na samej sprzedaży :/ Żeby moc się do nich zbliżyć i strzelić sobie te fotkę, kupujemy po jakiejś pierdolce od kilku z nich. Najdłuższe szyje maja te starsze z nich, ale są też kilkuletnie dziewczynki w pelnym makijazu i z 3-4 pierscieniami. Te starsze mają też, o zgrozo, pierścienie wciśnięte pod kolana. Pierscienie te rozszerzają się ku górze, tak ze łydka też jest zdeformowana. Wśród chat dostrzegam panią z najdluższą szyja - normalnie zyrafa. Moge się mylic, ale wydaje mi się, że to u niej byla Martyna Wojciechowska z ''Kobietą na krancu swiata''. Kupuję od niej tkany szal i pytam o ''Martinę'', ale ta nic nie kuma po angielsku poza cenami swoich produktow. W ogole im więcej pierścieni tym większy mają problem z glosem. Nie wiem jak to wpływa na struny glosowe, ale najdluższe szyje ledwo mowią - cicho i łamiącym się glosem. Straaaszne! Stwierdzamy, że to naprawdę ludzkie zoo. Plemie to nic nie robi, tylko przyjmuje turystow. Kasuje od kazdego po 500B za wstep które na tajskie warunki są sporą kwota, a ci mieszkają wciąż w bambusowych chatkach. Widac, że ta kasa nie plynie do nich to też i nie są zbyt gościnni dla turystow. Czlowiek wyskakuje z 500B na wejsciu, ale zeby zrobić upragnione zdjęcie trzeba wyskoczyć jeszcze z kilkuset bahtów, zeby kupić jakies pierdolki. Facetów w tej wiosce w ogole nie widać. udało nam sie dojrzeć dwóch - spiących. Nie żalujemy ze tam pojechalismy, ale przyznajemy, ze oryginalnych Karen tutaj nie ma. Jest za to komercja przez duże K. Z takimi wnioskami wróciliśmy do naszego kierowcy i potwierdzilismy kierunek Tiger Kingdom. Tutaj juz pelen profesjonalizm. Tajka przy drzwiach od razu zaprowadziła nas do tablicy, gdzie przedstawione są dostępne programy. Trzeba sie zdecydowac z jak duzymi tygrysami chce się pobrykać i czy chcemy profesjonalnego fotografa. My chcieliśmy te największe ;) Dalej zostalismy skierowani do innej dziewczyny, u której trzeba bylo podpisac deklaracje, że jak nas tygrys schrupie na lunch to obsluga zwolniona jest od wszelkiej odpowiedzialności. Love it! Nastepny punkt to kasa: mila niespodzianka, akceptuja karty kredytowe. Po 2 minutach już bylismy wolani przez kolejna Tajkę, żeby wchodzić na teren schroniska.Nim się nie obejrzeliśmy już byliśmy w klatce z 4 wielkimi tygrysami. Oprócz nas były w niej też dwie inne pary, każda z nas z osobnym opiekunem. I tak przechodziliśmy od jednego kociaka do drugiego. Tygryski są bardzo spokojne, choć gdy nagle wykonują jakiś gwałtowny ruch człowiekowi serce wyskakuje z piersi :) Mniejsze tygryski mozna brać na ręce, z tymi średnimi kłaść się i przytulać. My do naszych największych moglismy tylko zbliżać się od tylu, trzymając się z daleka od łap i głowy. Patrząc na ich łagodne usposobienie to chyba trochę przesada, ale pamiętamy oczywiscie ze to wciąz dzikie zwierzęta. Zresztą nasz opiekun tłumaczył nam, że czasem mogą chcieć się bawić i zrobić nam krzywdę. Stąd wszystkie te środki ostrożności. Potrzaskalismy sobie zdjęcia, zostałam nawet raz spoliczkowana tygrysim ogonem :) wygłaskaliśmy pasiaste grzbiety. Tygrysia sierść w dotyku jest niesamowita. Taka gruuuba i zbita. 15 min minęło jak z bicza trzasnął i już wychodziliśmy z klatki. Dalej polaziliśmy jeszcze po schronisku oglądając inne tygrysy w klatkach, choć dużo ich tam nie ma z tych dostępnych zwiedzającym. Na koniec zabawiliśmy jeszcze trochę przy klatce papug strasznie łakomych na słonecznik i wróciliśmy do naszego dziadka kierowcy. Nasz program skończył się szybciej niz przypuszczaliśmy, postanowiliśmy więc zatrzymać się jeszcze w pobliskim ośrodku słoni, który mijaliśmy po drodze. Dziadek kiwa głową na znak, że wie o co chodzi. Zadowoleni wsiadamy na przyczepke. A dziadek jedzieee... do jakiegos innego schroniska. Jezzu,dogadać się z Tajem to jest sztuka po prostu. Przy wejściu dowiedzieliśmy sie jednak, że kolejny show słoni jest dopiero za 2h, a za jazdę na sloniu trzeba dopłacić 800B. Hmm po wyskoczeniu w ciągu 3h z 1000B w wiosce długich szyj i z 880B u tygrysów stanęlo to nam w gardle i podjęliśmy szybką decyzję: wracamy do Chiang Mai. Już na miejscu pokręciliśmy się jeszcze po centrum i ... wykupilismy bilety na mecz tajskiego boksu na 21:00. Impreza miała sie rozgrywać na stadionie. Pytamy gdzie jest ten stadion i jak tam dojechać. A laseczka sprzedająca bilety pokazuje bramę za sobą wyglądająca jak wejście do jakiegoś sklepu. Widząc nasze zdziwione miny dodaje, że mozemy wejsć do środka i wybrac sobie miejsca. W środku okazuje się, że jest to pokaznych rozmiarów klub z ringiem po środku. Ostatecznie decydujemy się na VIPowskie miejsca w 2.rzędzie za 600B/os. Jest to atrakcyjna cena w porównianiu do Koh Samui, gdzie normalne bilety byly w cenie 1000B. Popołudnie spędzamy na odpoczynku w hotelu, potem masazyk. Hasan jak zwykle z olejkami, a ja wybieram masaż gorącymi ziolami. Masażystka przynosi gar z gotujacą się wodą i podgrzewa na parze cztery dosc duże woreczki z ziołami. Po krótkiej rozgrzewce normalnym masażem wyjmuje pierwszy woreczek. Masaz polega na szybkich i krótkich uciskach goracymi woreczkami. Jest to bardzo przyjemnie choc w pewnym momencie musiałam poprosić o zmniejszenie temperatury woreczkow :) Po masażu spieszymy sie jeszcze coś przekąsić i lecimy na mecz. Przy wejsciu cieszymy sie, że jestesmy trochę wcześniej, bo stoi spora kolejka. Nasze miejsca jednak na nas czekają. Dookola kreci się duzo ladyboyi. To smutne, że pracę znajdują wlasciwie tylko w takich miejscach, w kabaretach lub burdelach, bo to przesympatyczne istoty :) Nasza kelnerką jest dorodna blondyn/a ;) Dookola nas siadaja okropnie głośni Włosi, ktorzy w dość bezczelny sposób nabijaja sie ze wspomnianej kelnerki. Wszyscy czekaja zniecierpliwoscią na pierwszy gong. A tu nagle na scene wychodzi... chłopek z fletem :D Odgrywa wesola melodyjkę i wraca na scene obok gdzie razem z nim zaczyna przygrywac kilku grajków. Mamy wiec lokalną orkiestrę :) tymczasem na ring wdrapuja sie ok. 10letni chłopcy :D:d:d już chcemy zacząć gwizdać, gdy kumamy, że to taka czesć artystyczna. Chłopaczki nie leja się naprawdę, tylko tak o pokazują rózne chwyty. No dobra, dosyć juz tych występow. Na ring wchodzą pierwsi bokserzy. ważyc to oni mogą może z 70kg :D Leja sie gdzie popadnie i walka kończy się wytraceniem przez jednego z nich barku. Potem mamy jeszcze jedną walkę facetow, dalej sa dwie walki dziewczyn. Już czekam na ciągniecie się za wlosy, ale laski są nieustępliwe i ostatecznie o wyniku musi zdecydować sędzia. A, każda walka jest poprzedzona wykonaniem tańca/modlitwy/rozgrzewki przez każdego z zawodników. Ich trenerzy zakładaja im na glowe jakis taki smieszny wianek z pióropuszem, potem bokser obchodzi ring dookola, klania sie przed każdym rogiem i wykonuje taniec z elemantami rozgrzewki. Walki dziewczyn sa jednak troche nudne, czekamy na powrot testosteronu na ring. Walka głowna ma byc miedzy dwoma Tajami, a potem ma byc walka międzynarodowa z Amerykaninem! Przed walką glowną na ring wchodzi 6 Tajow. Trener zakłada im opaski na oczy. Co jest do anielki??? Nagle orkierstra zaczyna walić w bębny a zawodnicy na scenie zaczynaja lać sie na oślep. Wala się po plechach, czasem strzelą w róg ringu, wpadaja na siebie. Cala widownia ryczy ze śmiechu a my, biali, z rozdziawionymi ze zdziwienia paszczami strzelami foty. Po tej jatce co bardziej sprytniejsi zawodnicy schodza z ringu i od stołu do stolu wędrują z tip boxem nie odpuszczajac nikomu. Walka glowna dupy nie urywa, czekamy wiec na tę międzynarodową. W ogóle ten tajski boks to kupa smiechu bo Tajowie to kurduple, żeby z kolana kopnąć drugiego w brzuch, musza podskakiwać :D Liczymy na międzynarodowa rozgrywkę. Mysle sobie, ze zaraz przyjdzie Amerykanin normalnych rozmariow i wyśle Taja w kosmos, a tymczasem na ring wchodzi... Amerykanka :D:d:d nie wiem co tą dziewczynę przywiodlo, że boksuje się w Tajlandii na zapomnianych ringach, ale była tam i rozwalila Tajkę na amen :D Tak sie skończyla nasza przygoda w Chiang Mai. A teraz jestesmy juz w Bangkoku, do ktorego wrocilismy wczoraj. Post o Chiang Mai miał być juz wczoraj, ale ze wzgledu na kulawy hotelowy internet przepadł mi caly post, ktory pisalam z godzine :/ W Bangkoku nie mielismy zadnej rezerwacji, postawiliśmy na szczęscie. Nie chcieliśmy wracać do Rambuttri Village, gdzie nocowalismy wczesniej, bo obsluga jest skandalicznie niemila. Jednak po 1,5h łazenia od hotelu do guesthousu, od guesthousu do hotelu obraliśmy trasę na Rambuttri. Generalnie na Khaosan Rd. jest kila i mogila. Za pokoj z klimatyzacja i minilazienką 800-900B, za taki z grzybem na scianie 500-600, a za taki ladniejszy 1200-1400. No żal. Nogi powiodły nas więc do znienawidzonego Rambuttri. Tam już bylismy sklonni zostac w pokoju za 850B. Pokoj byl na 3.pietrze bez windy, my zmęczeni, spoceni, glodni i spragnieni. Mówie do dziadka ktory pokazuje nam pokoj, ze zostawimy plecak (cięzki na maksa) i zejdziemy do recpecji zaplacic. A ten od razu ''No, no no no no!!!''. Nosz k****!!! Powiedzialam mu troche do sluchu, choc watpię by cokolwiek zrozumial burak jeden, zabralismy manatki i wyszlismy nawet bez pozegnania. Ostatecznie skończylismy w Khaosan Palace, ktory w niczym nie przypomina palacu :] Wieczorem zaliczyliśy kolejne masaże, w tym genialny masaz stop w Garden Massage na Rambuttri Rd., a potem dlugo podrinkowaliśmy gapiąc się na ludzi i targując ze sprzedawczynią smażonych skorpionów. O kolejnym dniu w BKK w kolejnym poście ;)
|
Najdluższa szyja w wiosce |
|
Gdy wstala, miałam wrażenie ze zaraz złamie sie w pół |
|
Degustacja duriana - krola owocow. Okreslenie, że smakuje jak truskawki jedzone w szalecie jest faktycznie niezwykle trafne :) |
|
Tajskie mordobicie |
Biedne te kobieciny... Zresztą jak wszyscy inni ludzie, na inności których wyłącznie się zarabia. Za to tygrysy piękne! Chociaż szkoda, że nie w swoim naturalnym środowisku.
OdpowiedzUsuńRacja, Martuś, smutna była to wioska i nigdy już tam nie wrócimy. Poza tym człowiek czuje się tam zrobiony w konia od samego wejścia, gdy trzeba zapłacić za bilet wstępu o wartości, za którą w Tajlandii lokalni przeżywają tydzień :S
Usuń