środa, 2 października 2013

Dżungla a dżungielka i błogosławiona raflezja

Mamy za sobą nasz pierwszy trekking po dżungli z prawdziwego zdarzenia. Po szybkim śniadaniu w hinduskiej restauracji (strasznie dużo tu Hindusów) (o Panie, wreszcie jemy chleb!:)) zostaliśmy odebrani z hotelu przez naszego przewodnika-wielkoluda i uwalonym błotem jeepem wyruszyliśmy na naszą wyprawę po raflezję. Grupa jak zwykle ciekawa: 3 Holendrów, 1 Kanadyjka w minispódniczce i klapkach, 1 niemiecki naukowiec, para Amerykanów. Po krótkiej rozmowie okazało się, że niektórzy są na wycieczce półdniowej, tak jak my, inni na całodniowej, czyli w 1 dzień realizują program wykupionych przez nas dwóch wycieczek półdniowych. Po przejechaniu ok. 20km w stronę, z której przyjechaliśmy z Penangu, nasz samochód nagle skręcił w las. Za nami wjechał jeszcze jeden jeep. Ale jaki!
Normalnie auto myśliwego! Czarny schlastany jeep z przyciemnianymi szybami. Na szybach poprzyklejane naklejki z atakującymi orłami i przyczajonymi tygrysami, a z przodu na masce przymocowany wielkie poroże jakiegoś zwierzęcia :)osobą, która wyszła z tego auta był nasz drugi przewodnik - co za gość! Jego opisać się nie da, pokażę na zdjęciu :D Po krótkim przedstawieniu się (na imię mam Bala, a ten tu /nasz wielkolud/ to Dżaga) (hmm, no Doda się chyba nie pogniewa ;)) zapowiedzieli, że czeka nas 3godzinny trekking przez dżunglę, każdy ma iść swoim tempem, jeden przewodnik będzie grupę prowadził, a drugi szedł na końcu. No to w drogę! Jako kierunek pokazali wąską błotnistą scieżkę ostro pnącą się w górę. Oh yeah! Nasze buty trekkingowe będą miały dziś swój chrzest. Ku uldze nas wszystkich Kanadyjka zmieniła japonki na biało-różowe adidasy :) Na początku było mocno pod górę, potem były kamienie. Po 10min. Trekkingu wszyscy ociekamy potem. Jedna Holenderka wygląda jak Jocker z Batmana tak jej się rozmazał makijaż. W dżungli jest mokro i duszno. Roślinność jest tak gęsta, że niebo widać tylko momentami. Oddychamy powietrzem zakleszczonym pomiędzy warstwami liści. I zamiast delektować się dżunglą i dostosować tempo marszu do stopnia trudności trasy, nasza grupa pęęędzii!!! No pewnie, że nikt nie chce być na końcu więc każdy śmiga ile może. Niestety zwiększa to prawdopodobieństwo upadku, a tego wyjątkowo bym nie chciała w moich jasnych dżinsowych spodenkach (po zakupieniu trekkingu odkrylam z przerażeniem, że całą resztę naszej garderoby oddałam godzinę temu do prania :]). Po ok. 30min. Marszu Bala mówi, że idziemy za szybko. No już go lubię! :) Trasa jest różna, ale zazwyczaj dość wymagająca. Albo pod górkę, albo z górki, albo przez błotnistą rzekę. Czasem jest też wspinaczka. Przez rzeki albo wyjątkowe błoto przechodzimy po ułożonych bambusach. Te cholery obracają się gdy się na nie stanie. Trzeba utrzymać równowagę, bo nie ma się za bardzo czego złapać, a nawet jak jest jakieś drzewo, to człowiek boi się co tam może na nim siedzieć. Gdy podejście zasłaniają rośliny Bala rżnie je maczetą. A dżungla jest niesamowita, choć nie jest to środowisko przyjazne człowiekowi. Nie wiem jak ten Mowgli z ''Księgi dżungli'' poruszał się  po niej, jak uwieszał się na lianach by wylądować na innym drzewie. Tutaj widzę ścianę splątanych ze sobą na maksa roślin, galęzi, jedne rośliny rosną na drugich. Gdybym chciała przejechać się na lianie co najwyżej obiłabym się plackiem o taką ścianę metr dalej. Przed wyjazdem czytałam blogi, których autorzy narzekali, że obecnie trudno jest znaleźć trekking w prawdziwej dżungli, nie takiej z ścieżkami. Rany, nie wiem o co im chodziło, ale zaglądając poza ścieżkę, ktora i tak jest trudna do pokonania, nie wyobrażam sobie by dało się tamtędy przejść bez piły mechanicznej, którą trzeba by było wykarczować sobie trochę miejsca. Teraz widzę, że dżungla na Ko Mook to była taka dżungielka z chodnikami, a tutaj to jest dzicz  na całego. Po drodze widzimy ślady dzikich świń, słyszymy małpy i co pewien czas jakiś szelest w krzakach obok. Przewodnik pyta mi się czy się boję. Hmm, dopóki z krzaków nie wyjdzie King Cobra, to jest OK ;) Po 1,5 godz. Marszu z króciutkimi 2 przerwami Bala zapowiada nam, że teraz czeka nas już tylko 5min. Marszu do raflezji.  Na to wszyscy wydają jęk ulgi, bo trekking każdemu z nas dał już w kość. Miny nam żedną gdy pokazują kierunek marszu - ścieżkę tak stromo opadającą w dół, że w ogole jej nie widać. Oj raflezjo, raflezjo, ileż poświęcenia od nas wymagasz... Powoli opadamy w dół i po kilku minutach skakania po śliskich korzeniach drzew stajemy nad brzegiem rwącej rzeki koloru beżowego opadającej wodospadem w dół. Tuż przed progiem wodospadu jest kilka kamieni. ŹE co? że raflezja jest po drugiej stronie? Jezzzu!!! Hasan zwinnie jak wykwalifikowana żaba pokonuje rzekę, ja mam nasrane w gaciach i strach trochę paraliżuje mi nogi. Widzi to Dżaga i stara się mnie asekurować, tylko tam kurde nie ma miejsca dla dwóch osób! Rany, jaką ulgę czuję gdy stawiam stopę  na drugim brzegu, tego nie da sie opisać. Dalej jeszcze 100m marszu by zobaczyć... zdechłą raflezję. Zdechła raflezja wyglada obrzydliwie i lata nad nia pelno much. Bala mówił, że nie wolno dotykac raflezji bo platki od razu się psują, jak chcmy dotykać to tę zwiędłą. W życiu tego nie dotknę. Robię zdjęcie i idę dalej. No jest :) Wielka i czerwona. Wcale nie cuchnie trupio tak jak to piszą w Wiki :) Choć muszek nad nią jest masa. To podobno 3-dniowy kwiat, ktory będzie kwitnąć tydzień. No to mamy szczęście. Dookola jest kilka innych pączków wielkości kapusty. Każdy robi sobie zdjęcia. Raflezja nie ma korzeni tylko pasożytuje na innych roślinach. Podobno czasem zdarzają się takie wiszące. Nasza ma średnicę ok. 1 metra. Hehe, warto było!:) Z powrotem droga wydaje sie łatwiejsza, a to chyba dlatego że w drodze do raflezji było głównie pod górę. Gdy wreszcie wychodzimy z dzungli już czekają na nas aborygeni z pobliskiej wioski z pokazem polowania przez rurkę. Bala opowiada nam o zatrutych strzałkach, o rodzajach trucizny z kory drzewa (taka paralizuje) oraz z jadowitych żab i kobry (te zabijają). Dalej przykłada rurkę do ust i dmucha trafiając strzalką w tablicę celu. Potem my mozemy sprobować. Ja daję sobie spokój bo u mnie z celem cieżko... :) Następnie idziemy do wioski aborygenów, ale ci tu w Tanah Rata są już bardzo cywilizowani. Właściwie nie ma juzż takich żyjących w dżungli i biegajacych na golasa, bo tutejszy rząd pobudowal im domki-wioski gdzie mogą sobie żyć za darmo. Tacy prawdziwi aborygeni mieszkają podobno jakies 2h drogi stąd. Szkoda, ze nie możemy ich zobaczyć zanim i oni się ucywilizują. Przechodzimy więc przez wioskę, ale oprócz małpy uwiązanej na łańcuchu nie ma nic ciekawego. Dalej jesteśmy zawiezieni na lunch i do hotelu. Bardzo sie cieszymy, ze zdecydowaliśmy się na 2 krótkie wycieczki bo mamy nogi jak z waty i jesteśmy okropnie zmęczeni. Współczujemy tym których czeka jeszcze bogaty program zwiedzania aż do wieczora. Dżaga gratuluje nam dobrej decyzji gdy mówimy że my te same rzeczy zobaczymy jutro. Mówi, że to on będzie naszym przewodnikiem - fajnie :) Po dotarciu do hotelu buty ściągamy już na schodach, takie są ubłocone. Nadajemy się tylko pod prysznic. Pani w recepcji oddaje nam nasze pranie i prosi tylko o 5ringittow. Jestem zdziwiona ceną, bo 5ringittow miał kosztować 1kg a ja dałam im 2 duże torby. Okazuje się, ze to podziekowanie za przyprowadzenie wczoraj klientów :) Teraz własnie się obudziliśmy po 2h drzemce i lecimy na miasto :D

nasza fura :)


Ginger flowers


Survival w dżungli - woda z bambusa ;)

Tutaj już nie ma, bo wypiłam :) bardzo smaczna ta woda :)

Przez takie rzeki też przechodziliśmy


Jeden z nielicznych odpoczynków




Bambusowa kładka nad błotnistą rzeczką



Ostatnia rzeka przed raflezją




Zdechla raflezja

Królowa kwiatów albo inaczej trupi kwiat :D



Bala demonstruje strzelanie z fajki

Hasan wykorzystuje umiejętności zdobyte w wojsku :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Każdy komentarz mile widziany! :)