Tym razem lecieliśmy z Warszawy Turkish Airlines przez Stambuł. Wszystko poszło zgodnie z planem i bez problemu. Jedyną naszą bolączką okazał się samolot. Liczyliśmy na warunki podobne do Qatar Airways, którymi lecieliśmy poprzednio. Okazuje się jednak, że nie bez powodu mają opinię najlepszych linii lotniczych na świecie. Turkish... no cóż. Liczyliśmy, że jako najlepsza linia europejska bardziej się postarają. Chociaż nie, błąd. Oni się postarali. Futrowali nas jedzeniem co chwilę i w ilościach takich, że zaczynałam nie nadążać przeżuwać. Wszystko smaczne i bardzo urozmaicone. I w wyraźnych smakach, tak jak lubimy. Niestety wyłożyli się na tym co w tych dalekorejsowych lotach liczy się najbardziej, czyli na miejscu jaki pozostaje na nogi. Tu był dramacik, bo było go dokładnie tyle co w czarterach... Także ten... po 3h lotu do Stambułu byłam tylko ścierpnięta. Po kolejnych 9 lotu do Bangkoku zduszona, wymięta z opuchniętymi nogami i lekką klaustrofobią. Po obejrzeniu 2 najnowszych filmów ok. 1 w nocy poszliśmy spać. Porę by wreszcie zasnąć zasugerowała zresztą sama obsługa wyłączając totalnie światło w samolocie. Po to by po 3 (!!!!) godzinach bezczelnie je włączyć wszystkich budząc, bo pora na śniadanie. A obawialiśmy się, że je prześpimy tak jak w Qatar Airways :-) Czyli w sumie spaliśmy jakieś 2h, licząc do tego moje wykończenie psychiczne i wszechowładniający smutek spowodowany rozstaniem z dzieckiem ledwo żyliśmy :-]
Na lotnisku w Bangkoku wszystko poszło nad wyraz sprawnie. Kontrola, pieczątka, odbiór bagażu. Ostatnio mieliśmy problem ze znalezieniem transportu do KhaoSan i ostatecznie stanęło na taxi, na której dużo przepłaciliśmy. Informacje zebrane w necie o kursujących autobusach, shuttle busach i innych połączeniach zweryfikowaliśmy w dwóch punktach informacji na lotnisku. Kierowano nas do autobusu, ale w każdym punkcie podawano inne miejsce odjazdu. No i ten ich angielski.... Powiedziała "gate A" czy "eight"???? Raz kazano nam zjechać piętro w dół, innym razem piętro wyżej :))) ot, cała Tajlandia. Analizując stopień pewności udzielającego informacje skierowaliśmy się na I piętro, gate 7 i zaraz za pasem taksówek czekających by nabić ludzi w butelkę stał już sobie spokojnie schłodzony autobus S1, który za całe 60BHT zawiózł nas prosto na KhaoSan Rd. Pięknie!
Na KhaoSan powędrowaliśmy do znanego nam już A&A Guesthouse. Pokój trafił nam się trochę gorszy niż poprzednio, ale nie będziemy sobie przecież psuć tym humoru zaraz na początku pobytu. Po odświeżeniu zaliczyliśmy pierwsze tajskie jedzonko i padło na nasz klasyk - padthai z krewetami i smażony ryż z warzywami i krewetkami. Pyyyychotka!
Potem szybki powrót do hotelu, żeby się ochłodzić. Gorąc jaki tu panuje jest jakiś taki nie do ogarnięcia. Nie pamiętam czy ostatnio też było tak gorąco i duszno (byliśmy pod koniec września). Jest parno i człowiek w 5min spływa totalnie potem.
Potem masaż. Koniecznie w klimatyzowanym pomieszczeniu. Wybraliśmy nacieranie olejkami i to był strzał w dziesiątkę dla naszych strudzonych drogą ciał. Dziewczyny trafiły nam się młode, ale ucisk miały pewny i mocny, czyli tak jak powinno być.
Po kolejnym ostudzeniu się w pokoju zaliczyliśmy jeszcze małą wyprawę do Wat Arun. Z tą świątynią mamy związane specjalne wspomnienia. Poprzednio wybraliśmy się do niej pierwszego dnia po przyjeździe do Tajlandii, zachwyciła nas sama świątynia jak i widok z niej na miasto. Sama przeprawa brązową wzburzoną rzeką na drugą stronę miasta jest przygodą samą w sobie. Tym razem bez oglądania się na bilety śmiało wbiliśmy na łódź, która potem okazała się nie zwykłym promem tylko jakąś wycieczką ;-P ale nic nie szkodzi, podrzucili nas pod samą świątynię... która okazała się być pokryta ścianą rusztowań (konserwacja) i w dodatku zamknięta. W nagrodę obsiadło nas stado upierdliwych much i zbiegły się wszystkie koty z poobcinanymi ogonami.
Tym samym zrobiliśmy obrót i zaczęliśmy wypatrywać promu w drugą stronę. A tymczasem żaden nie nadpływał a z jednej strony miasta zaczęły nadchodzić granatowe chmury z błyskawicami :-D
Udało się jednak nie zmoknąć. Łódź nadpłynęła, wypełniona na maksa uczniami wracającymi ze szkół, a chmury przeszły bokiem.
Przed spaniem jeszcze raz jedzonko (green curry rice - boszsz,,, jaki to ma smak), po drineczku na ulicy (Pink Pussy - prawda, że urocza nazwa?) i ziuziu spać. Padłam chyba w 2min.
Jeszcze z refleksji: Rambuttri piękna jest. Przeszliśmy też spacerkiem KhaoSan Rd i zupełnie nie rozumiemy jej fenomenu. Okropny spęd ludzi z całego świata. No może to akurat jest fajne i ciekawe, ale poruszanie się między nimi slalomem i przeganianie zagradzających ci co chwilę drogę krawców, sprzedawców skorpionów i laserów oraz gdekających żab jest okropnie męczące. Do tego szczury łażące rynsztokiem i duchota. Pod względem tych dwóch ostatnich Rambuttri Rd może nie jest lepsza, ale na tej ulicy panuje jakaś taka szczególna atmosfera, która wyjątkowo łapie mnie za serce. A wieczorem to już w ogóle bajka, gdy uruchamiają się wszystkie stoiska i ulica odżywa po upalnym dniu. Tu światełka, tam drewniane maski, cicho, spokojnie, ale też z bogatą ofertą. Na Rambuttri chce mi się wracać. Na KhaoSan nie. No i chyba najbardziej parszywe hotele w mieście są właśnie na KhaoSan - najbardziej popularnej ulicy Bangkoku, co za paradoks.
Tak sobie myślałam kładząc się spać. A rano pakując plecak i sprawdzajac czy czegoś nie zostawiliśmy pod poduszką nagle przyczaiłam dziwnego robaka. Niby mrówka, ale bardziej okrągła i .... z czerwoną dupą. Załatwiłam go końcówką szczotki do włosów i co? Tak jak myślałam - z odwłoka wylała się czerwona krew. Potem był jeszcze drugi, trzeci i czwarty więc z pokoju wyszliśmy w tempie ekspresowym. H. z maniakalnym swędzeniem całego ciała (ale to bardziej efekt psychiczny). Śladów po ugryzieniach nie mamy, ale krew to krew, skądś musiała się w tych robalach znaleźć. Oczywiście poskarżyliśmy się obsłudze, powiedzieli, że szkoda, że nie przyszliśmy wcześniej bo zmieniliby nam hotel. Cóż, może gdybyśmy nie byli tak wykończeni to coś tam byśmy zauważyli. A tak zasnęliśmy kamiennym snem.
Teraz jesteśmy w Kanchanaburi. Zamiast 2h jechaliśmy tu 4, a wszystko przez super organizację biura, które najpierw zrobiło nam objazd po Bkk zbierając ludzi, potem czekało 40min. na innego kierowcę, kazało nam przesiadać się z jednego busa do drugiego itp..
Śpimy w VN Gueshouse tuż nad rzeką Kwai. Jest skromnie, żeby nie powiedzieć obskurnie, ale taniusio. Zdziwiliśmy się tylko, że w pokoju brak pilota do klimatyzacji. H. poszedł prostować sprawę do recepcji, a tam mówią nam, że zarezerwowaliśmy pokój z wentylatorem. Upsss... faktycznie, to już drugi błąd organizacyjny jaki popełniliśmy przed wyjazdem. Na szczęście na razie wszystkie nam się udaje naprawić. Za 120BHT więcej dostaliśmy i pilot. Ufff....
Pierwsze żarełko |
Niecałkiem udany wypad do Wat Arun |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz mile widziany! :)