środa, 7 czerwca 2017

Zwiedzamy Bagan

Melduję, że ledwo żyjemy. Bagan jest piękne, tak jak opisują, ale okropnie męczące.

Choć obudziliśmy się już o 6:30 to zupełnie na luzaku na zwiedzanie pagód wybraliśmy się dopiero ok. 9. Motorek odbieraliśmy ok. 8 i wierzcie mi lub nie - braliśmy ostatni. Jeszcze rano pogoda była bardzo  przyjemna - niebo zachmurzone, rześko, na motorze owiewał nas chłodny wietrzyk. 

Zaczęliśmy od świątyni Ananda, do której mieliśmy najbliżej. Pagoda już z daleka robi ogromne wrażenie. Nasz zachwyt przerwała na krótką chwilę uśmiechnięta pani przy wejściu informując nas o konieczności zakupu biletów do całej strefy archeologicznej Baganu - bagatela 25 000 kyatów od osoby, czyli ok. 18$. Ała. No ale cóż robić w Bagan jeśli nie zwiedzać pagody. Szybko wyskoczyliśmy z kasy i pobiegliśmy oglądać Buddy. Budda w tej świątyni jest super ciekawy, bo od zorganizowanej grupy oprowadzanej przez przewodnika podsłyszeliśmy, że posąg z bliska ma poważny, wręcz surowy wyraz twarzy, a z daleka się uśmiecha. Oczywiście szybko wypróbowaliśmy ten patent na podchodzenie do posągu i oddalanie się od niego i efekt jest naprawdę piorunujący. To nie tylko delikatna zmiana wyrazu twarzy - podchodząc do Buddy widać jak zmienia mu się cała mimika twarzy - z szerokiego uśmiechu po surowe pogardliwe spojrzenie - bomba!

Poważny Buddha

Wciąż ten sam, ale śmiejący się Buddha
Zachęceni tak dobrym początkiem pojechaliśmy do Golden Bagan Palace, zaraz za świątynią. Jest to zrekonstruowany pałac już z daleka zachęcający złotym dachem. Coś mnie jednak tknęło i kiedy H. parkował motor podpytałam panie w wejściu czy możemy wejść do środka z naszymi combo tickets, a pani na to, że nie, że mamy wyskakiwać z kolejnych 5000 kyatów/os. No jaja sobie chyba robią! Wkurzyliśmy się i zawinęliśmy z powrotem na motor. Ci Birmańczycy mają jakieś chore wyobrażenie o białasach i widzą nas chyba jak chodzące worki dolarów. Potem okazało się, że to była dobra decyzja, bo pałac z zewnątrz owszem wygląda bardzo ładnie, ale w środku jest pusty. 

Już po przejechaniu kilkuset metrów byliśmy na ruinach starego pałacu Bagan. Odkryliśmy tam ogromną pagodę, która nie jest nawet zaznaczona na mapie Google. Jak tylko zsiedliśmy z motoru obstąpiło nas stado wytanakowanych pań oferujących produkty ze swoich sklepików. Skusiliśmy się na kokosa. Meeega dużego, ale niestety ciepły. Nie był to najlepszy kokos w moim życiu ;-) Poza tym nie mogłam się przełamać by go po prostu gdzieś zostawić w pagodzie jak to robią lokalesi (okropne z nich brudasy, śmieci wywalają wszędzie, dramat), a że w Birmie koszy na śmieci jak na lekarstwo to dźwigałam ciężkiego orzecha przez większość zwiedzania pagody. Właziłam z nim nawet stromymi schodami na taras pagody. W końcu znalazłam jakieś plastikowe wiadro, w które wsadziłam słomki, a kokosa za radą Birmanki wyrzuciłam z niższego tarasu. W końcu owoc więc szybko się rozłoży, ale poleciał z takim impetem, że olaboga! Dobrze, że nikogo nie zabiłam! Aż złapałam się za głowę rozśmieszając tym wszystkich lokalesów ze stoisk z mydłem i powidłem.



Tą pagodę w ruinach pałacu polecam wszystkim. Jest z niej piękny widok, a zwiedzających niewiele.

Dalej zrobiliśmy kółeczko przejeżdżając obok Muzeum Archeologicznego. Tam też zapytałam o wejście pokazując nasze biety. I co? I kazali płacić 5000 kyatów/os. Brrrr....

Kolejna na liście była pagoda Shwesandaw - bodajże najsłynniejsza w całym Bagan. Kiedy do niej dojechaliśmy panował już totalny upał. Pagoda czy raczej stupa jak się potem okazało dość mocno nas rozczarowała, bo nie było w niej żadnego wejścia do środka, tylko stupa w kształcie okrągłej piramidy ze stromymi schodami i tarasami ciągnącymi się dookoła budowli. A że po pagodach i stupach chodzi się na boso (na boso, nie w skarpetkach), bo inaczej natychmiast przeganiają, to ani nam się śniło włazić na rozżarzony beton. W zamian wdaliśmy się w rozmowę z uśmiechającym się do nas serdecznie starszym panem, który całkiem niezłą jak na lokalesów angielszczyzną przedstawił nam się jako lokalny architekt nadzorujący prace konserwacyjne pagód w Bagan. Rozmowa była ciekawa, bo pan pracował wcześniej w Tajlandii, Japonii i Angkor Wat w Kambodży, które widzieliśmy podczas naszej poprzedniej wyprawy.

Za nami rozżarzona Shwesandaw

Stamtąd skierowaliśmy się do Myauk Guni, która na mapie wyglądała jakby była o rzut beretem, a w realu nie mogliśmy jej znaleźć. Zapuściliśmy się nawet w jakąś polną dróżkę, ale 600m przed pagodą (której wciąż nie widzieliśmy, ale tak sugerowało Google) zawróciliśmy, bo droga zmieniła się w grząski piasek. Drogi to w ogóle osobny temat. Między pagodami jeździ się polnymi drogami. Czasem z pewniejszym żwirkiem, czasem jednak z niebezpiecznym piachem. Pagody i całe starożytne Bagan nie jest jakąś osobną strefą od dzisiejszego nowoczesnego Bagan, w którym żyją lokalesi tak jak np. jest to zorganizowane w kambodżańskim Angkor Wat. Tutaj jedno nakłada się na drugie. Pomiędzy hotelami, domami lokalesów, między spożywczakiem a wypożyczalnią rowerow, tuż przy drodze czy za publiczną toaletą nagle zupełnie wyrastają pojedyńcze pagody. Mniejsze w skupiskach, średniaczki pojedyńcze i wielkie olbrzymy. Pomiędzy nimi pasą się krowy, ludzie jeżdżą motorami i samochodami, uprawiają pole.



Tak więc nie mogąc znaleźć Myauk Guni pojechaliśmy okrężną drogą do Dhammayan Gyi. Pagoda jak każda inna. Piękna jak wszystkie inne i dokładnie taka sama :-) No, tutaj może posagi Buddy trochę się różniły od pozostałych, bo nie były pomalowane złotą farbą. W pagodach jednak, trzeba powiedzieć sobie jasno, panuje okropny syf. Mieszkają w niej całe stada gołębi więc w środku śmierdzi gołębią kupą i myszami. Zresztą chodząc dookoła pagody trzeba patrzeć pod nogi bo łatwo w nie również wdepnąć. A przypominam, chodzi się na boso. W tej pagodzie dodatkowo wkurzyło nas, że stary korytarz był wyjątkowo niezamieciony, leżało na nim pełno malutkich kamieni, jakiegoś piachu i żwirku. A jak się wejdzie w korytarz pagody to nie ma zmiłuj się, trzeba iść dalej do wyjścia. Lokalesi i tak najczęściej chodzą na boso więc taki żwirek ich zupełnie nie rusza, ale dla naszych stóp to była istna tortura.




Dalej trafiliśmy do pagody Sulamani. Muszę koniecznie sprawdzić dlaczego nazywa się Sulamani i czy ma coś wspólnego z Turcją ;-) Pagoda piękna i potężna, ale w środku naprawdę nieróżniąca się od pozostałych. Tutaj już mieliśmy trochę dosyć więc postanowiliśmy się ocucić zimną colą. I trafiliśmy na kolejny smaczek Birmy. Mała cola 350ml w puszce (wyprodukowana w Myanmar) za 1000 kyatów, a duża cola 600ml w butelce też wyprodukowane w Myanmar 500kyatów. Jaka w tym logika???? Pytaliśmy sprzedawców i to w kilku sklepach, ale nikt nie zna odpowiedzi.

Dalej pojechaliśmy do pagody Pyathetgyi dość mocno oddalonej na południe od pozostałych, ale szybko z niej uciekaliśmy wystraszeni ciemnymi chmurami nadchodzącymi z jednej strony i grzmotami zapowiadającymi burzę. 

Postanowiliśmy wrócić do głównej drogi i zaliczyć jeszcze Bulethi i Htilominlo. Mapa Google jednak zupełnie nie oddaje prawdziwego położenia świątyń. Zamiast wspomnianych dwóch trafiliśmy do małej światyni, do której zachęciły nas złote zewnętrzne zdobienia. Pagoda była malutka, ale wydała nam się taka... prawdziwa, nieturystyczna. W środku modlił się mnich, na ścianach pełno malutkich wizerunków Buddy. Mnich skończył się modlić i szerokim uśmiechem zaprosił nas do środka. W wejściu na podłodze spało 2letnie dziecko wachlowane przez swoją mamę ;-) W pagodach jest chłodniej niż na zewnątrz, stąd w ich zaułkach pełno śpiących lokalesów.



Potem pojechaliśmy do Htilominlo, a następnie ze spokojnym sumieniem do hotelu odpocząć.  Potem obiadek i znowu hotel. Wtedy właśnie zauwazyliśmy jak się spaliliśmy na motorze. Mój nos i czoło, a także kark i ręce są koloru raków w buraczkach. Dramacik. Całe szczęście wzięłam ze sobą korektor, bo wstyd by było z taką czerwoną kluką się ludziom pokazać.

Około 18 wyjechaliśmy na zachód słońca łapać ostatnie ujęcia ;-) Mieliśmy dylemat czy zachód oglądać z bliskiej nam Bulethi (też bardzo polecanej jeśli chodzi o widoki w czasie zachodu słońca) czy z najbardziej popularnej Shwesandaw. Ostatecznie jednak po przeczytaniu, że w Bulethi wejście jest strome i BEZ barierki postanowiliśmy zaufać wiedzy lokalnych przewodników, którzy wszystkie wycieczki wożą na Shwesandaw i tam właśnie się udaliśmy. Tłum był, faktycznie. Ale ze spokojem znaleźliśmy sobie miejsce i pobawiliśmy w fotografów. Widoki pierwsza klasa - teraz już rozumiemy fenomen tej stupy. Spędziliśmy tam prawie 2h obserwując zachód i ludzi :-)

Tak się wchodzi i schodzi na stupę. Na najwyzszym tarasie były z nami birmańskie rodziny z kilkumiesięcznymi dziećmi. 



Tak, Bagan jest piękne. Świątynie w wersji pojedyńczej nie robią takiego wrażenia. Ale widok z tarasu pagody zapiera dech w piersiach. Jest cudnie. Warto było przyjechać.

A, no i w Shwesandaw mieliśmy kontrolę biletów. Całe szczęście, bo szlag już nas trafiał, że nikt o nie nie pytał i w zasadzie mogliśmy to wszystko (oprócz Ananda) zobaczyć z 50000 kyatów w kieszeni. A tu bileciki do kontroli! Także melduję, że kontrole są i to chyba w szczególności podczas wschodów i zachodów słońca.

I jeszcze jedno. Polecamy wszystkim motorki. To super rozwiązanie w odczuwalnej temperaturze w ciągu dnia oscylującej wokół 48 stopni. Rowerami jest tylko trochę taniej, a nie wyobrażam sobie pedałować cały dzień. Nasz hotel jest w centrum, a i tak do Shwesandaw mamy prawie 6km. Motorkiem jest szybko, wygodnie i komfortowo. Nieprawda, że co chwilę się psują. Przez cały czas nie widzieliśmy nikogo z problemem z motorem. Motor dał nam wolność, w czasie zwiedzania mogliśmy wrócić do hotelu się ochłodzić, potem jeszcze raz pojechać na zachód słońca. Jestem wdzięczna H., że mnie na niego namówił.

Jutro kierunek Kalaw. Bilety kupione, wyjazd 7:30. W Kalaw jest prawie 20 stopni mniej grunt to polar pod ręką.



  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Każdy komentarz mile widziany! :)