czwartek, 22 czerwca 2017

Opowieść z dreszczykiem i pożegnanie z Bangkokiem


No więc dotarliśmy sobie na to lotnisko w Mandalay. Okazało się, że nasz hotel załatwia private taxi (samochód) za 12000kyatów, czyli cena 15000, którą tu wszyscy nam powtarzali też nie jest standardowa :-] Na lotnisku wiadomo, tam plecak, tu kontrola, bla bla bla. Na luzaku idziemy w stronę kontroli paszportowej. Jeszcze przed bramkami funkcjonariusze chcą zobaczyć nasze bilety, zagadują. Dopytujemy się jak jest bye bye po birmańsku (tao tao) i wtedy pada standardowe pytanie skąd jesteśmy. Z uśmiechem na twarzy odpowiadam, że z Polski, a mąż z Turcji. Wtedy pan siedzący z tyłu pod ścianą na krzeselku zrywa się z okrzykiem "z Turcji?!". Szybko zabierają H. paszport i próbują porównać jego numer z jakąś listą. Szczegół, że zamiast nr paszportu porównują nr karty pobytu H., która jest wklejona do paszportu :D H. udaje się zajrzeć na listę, okazuje się, że to lista tureckich paszportów. Szybko łączymy fakty - tydzień wcześniej w Myanmar zostaje zlokalizowany imam współpracujący z ruchem Fetullaha Gulena, który to jest teraz na całym świecie ścigany przez turecki rząd. Facet został deportowany do Turcji. Domyślamy się, że pozostali z listy to również ludzie z nim powiązani. Pan oddaje nam paszport więc podchodzimy wreszcie do właściwej kontroli paszportowej. A tam powtórka z rozrywki. Na widok tureckiego paszportu ludzie padają w popłoch. Pojawiają się zwierzchnicy i zwierzchnicy zwierzchników, paszport znika, widzimy jak go kserują, wydzwaniają, oglądają przez lupę i pod mikroskopem. Czekamy raczej na luzaku, bo przecież nie mamy nic do ukrycia, ale sytuacja się przedłuża na dobre pół godziny. Dopytujemy się o co kaman, uśmiechnięty chłopek w okienku mówi, że "no problem but wait". W końcu paszport do nas wraca i możemy lecieć do Tajlandii.
W Birmie o Turcji nie wiedzą nic. Nie słyszeli nigdy o Stambule, pewnie nie wiedzą też co to kebap :-) Polska? - Walesa i Lewandowski :-D
Do Bangkoku wracamy wykończeni. Lądujemy o 20:30, na KhaoSan docieramy przed 22. Jest ciemno, a nasz hotel jest gdzieś w bocznej uliczce zaraz za Rambuttri. Dojście to jednak przedzieranie się przez jakieś sklepowe zaplecza, puste ciemne uliczki, pozamykane stoiska z posążkami Buddy smętnie spoglądającymi na człowieka w ciemności. Mam nasrane w gaciach, ale H. z mapą w ręce brnie coraz dalej. Jęczę za nim, że na pewno zgubiliśmy drogę i że to niemożliwe by jakikolwiek hotel był na takim zadupiu. Kiedy H. się poddaje i zrezygnowany pyta jakiegoś lokalesa o nasz hotel ten pokazuje drzwi za naszymi plecami. Ehhh to zmęczenie...
Wchodzimy do przytulnego saloniku zabytkowej willi w stylu kolonialnym, wita nas właściciel hotelu nienaganną angielszczyzną. Ufff dotarliśmy do cywilizacji. Ku naszemu największemu zdziwieniu nie chcą żadnego depozytu (to standart w Tajlandii - często depozyt jest wyższy niż koszt jednej doby w hotelu) i pokazują lodówkę w recepcji, w której są napoje za free, a także stolik z ciasteczkami. Nasz pokój jest na poddaszu. Padam zmęczona na super mięciutkie łóżko. 
Niestety to nie czas na odpoczynek. Szybko się ogarniamy i zdecydowanym marszem idziemy w stronę biura podróży, które nas oszukało i nie przyjechało po nas z transferem na lotnisku kiedy wyjeżdżaliśmy do Birmy. Patrzymy - wciąż ten sam syf, brudne naczynia przed drzwiami, w środku ten sam tłusty koleś bez koszulki. Mówimy o co chodzi, koleś trochę rżnie głupa, ale drugi który siedzi obok przejmuje się sprawą, wypytuje drąży i w końcu oddaje nam kasę.
No, to przynajmniej nie jesteśmy do tyłu.
Potem bilety do Pattayi. Niestety jest już przed północą i większość biur podróży, od których przecież aż roi się w tej okolicy świecą ciemnością. Przechodzimy naprawdę spory kawałek obok pachnących restauracji (a w brzuchach nam burczy) aż w końcu znajdujemy otwarte biuro. Bilety do Pattayi są, ale oczywiście ciut droższe niż powinny być. Eh, ci Tajowie, natychmiast wyczują desperację w białasach. H. proponuje, żebyśmy zostali do wyjazdu te 3 dni w Bangkoku w jakimś fajnym hotelu. Lubię Bangkok, mam tu swoje miejsca, do których będę zawsze wracać z sentymentem, ale nie chcę siedzieć w tych spalinach, smrodzie i gorącu przez ostatnie dni wakacji. Pattaya to nie nasz kierunek marzeń - chcielibyśmy dalej, na wyspy, najlepiej Krabi, ale to za daleko, szkoda mi tracić kolejnych dni na podróż. Dlatego Pattaya. Bo nad morzem chcemy wypocząć.

Po zakupie biletów sił nam starczyło tylko jedzenie. Ostatnie pat thai na Rambuttri, ostatnie oglądanie ludzi i świateł. Rambuttri to moje miejsce w Bangkoku. Jeszcze kiedyś tu wrócę. 

Transport łodzią w Bkk to jest to!

Czekając na autobus :-)

Jedno z moich ulubionych dań - chicken green curry

I jeszcze parę widoczków z Myanmar - zakupy na bazarze w Inle

Kobiety w Bagan

Niezapomniany trekking

Tak sobie żyją birmańskie świnki

Na bazarze w Inle


1 komentarz:

  1. Oj,dobrze ze znow tu jestescie. Juz sie niepokoilam, czy wszystko z wami jest OK.
    Bardzo ciekawe macie te wakacje!

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz mile widziany! :)