wtorek, 27 czerwca 2017

Pattaya - czyli gdzie nas wywiało

Jesteśmy już w Polsce, a to co innego pisać o podróży siedząc sobie na fotelu w domu... No nic, postaram się jeszcze wrócić pamięcią do ostatnich dni naszego wyjazdu.
Tyle złego o niej słyszeliśmy. Z braku laku postawiliśmy jednak na tą właśnie miejscowość. Żeby przekonać się na własnej skórze.
Ale chwila, wróćmy jeszcze do Bangkoku.

Po (wreszcie) wyspaniu się w miękkim łóżku w naszej willi na zadupiu Rambuttri dotarliśmy przed nasze biuro, które miało nas zawieźć do Patthayi. A tam zamknięte. Trudno, postanowiliśmy się jeszcze nie denerwować. Tuż obok kusił salon masażu - ładny, klimatyzowany. Półgodzinny masaż stóp to jest to! Tak mogę czekać :-) 

Po wyjściu okazało się, że w międzyczasie otworzyło się biuro. Uwolniliśmy się od ciężkiego plecaka i puściliśmy na ostatnie zakupy. Nie zdziwiło nas zupełnie, że transport nie przyjechał o umówionej porze. Kiedy wreszcie przyjechał, byliśmy już mocno wynudzeni. Ale jak zobaczyliśmy minibusa to adrenalina od razu nam podskoczyła. Auto było totalnie wypełnione ludźmi, a na siedzeniach za kierowcą leżała sterta plecaków i innych bagaży. Kazano nam usiąść z przodu. Ja na fotelu pasażera, a H. na rozkładanym siedzonku pośrodku. Tragedia. Nie dość, że słońce waliło centralnie na nas, to jeszcze H. podskakiwał na każdym zakręcie. Tak więc gdy zatrzymaliśmy się pod kolejnym hotelem, szlag mnie trafił. Z pewnym rozbawieniem jednak obserwowałam, gdzie posadzą kolejną osobę. Ale miejsce się znalazło, a jakże. Nas wywalili z przodu, torby z dwóch siedzeń ubito na jedno i pół drugiego. Mnie wcisnęli pod bagaże, H. obok. Chłopek z obsługi na ławeczkę, nowy pasażer z przodu. Gra? Gra. A więc jazda. Po 3h jazdy na półsiedzeniu miałam zdeformowany obojczyk, ale to nic. Padłam jak zabita za drugim zakrętem, jakiś plecak idealnie posłużył mi za poduszkę :-) Obudziłam się przed Patthayą. 

Już na wjeździe skumałam, że to takie... tajskie Mielno, turecka Alanya, egipski Sharm el-Sheikh :-) Miasto typowo dla turystów i to tych leniwych, spędzających urlop w kilkugwiazdkowych hotelach, którzy wieczorem krążą po Bar Street. Gdy tylko minibus zbliżył się do wybrzeża zaczęły się zresztą te sławne bary. Godzina wczesna, bo dopiero południe, więc roznegliżowane Tajki i Tajo-Tajki, które wieczorami wyłapują klientów i bawią ich przy barze swoim towarzystwem naciągając na co droższe drinki, znudzone koczowały przy barze, niektóre przysypiając. Wrażenie jednak zrobiły na mnie piorunujące. No wiecie, upał, ponad 40stopni, wczesne południe, a tu chmara wypindrzonych lasek w lateksach i burdelowych butach na 30cm obcasach. 

Hotel znaleźliśmy poza centrum Patthayi odstraszeni opiniami, że w nocy nie da się tam spać, że plaża syfna itp. Do Jomtien - naszego kierunku dzieliły nas jakieś 2km, trzeba więc było ogarnąć jakiś transport. Tuktuków brak (czyżby kolejne miasto bez tego genialnego wynalazku?), jedyna opcja to te taxi a'la pickup z przyczepą. Niestety trafialiśmy na same puste. Jeden proponuje 200BHT. Normalnie jaja. Schodzimy do 100 choć i tak wiemy, że porządnie przepłacamy. Facet nie zgadza się i odjeżdża. Bodajże trzeci zabiera nas za stówkę. 

Hotel - 5th Jomtien - bardzo przyjemny. Zdecydowaliśmy, że na koniec naszej wyprawy spędzimy kilka dni w wypasionym hotelu i tak właśnie jest. Czyściutko, duży pokój, ładne meble, basen, blisko do plaży, bajka. Spędzamy leniwy dzień.


Wieczorem jedziemy do Patthayi pooglądać życie nocne. Łapiemy tą samą taksówkę za 10BHT od osoby.... No i tak właśnie jest w Tajlandii :-))


Mistrz równowagi

Po trudach trekkingu i ciągłego przemieszczania się pobyt w takim hotelu był dla nas jak spa :-)

Plaża w Jomtien nie jest taka zła!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Każdy komentarz mile widziany! :)