Jesteśmy już w Polsce, a
to co innego pisać o podróży siedząc sobie na fotelu w domu... No nic, postaram
się jeszcze wrócić pamięcią do ostatnich dni naszego wyjazdu.
Tyle złego o niej
słyszeliśmy. Z braku laku postawiliśmy jednak na tą właśnie miejscowość. Żeby
przekonać się na własnej skórze.
Ale
chwila, wróćmy jeszcze do Bangkoku.
Po
(wreszcie) wyspaniu się w miękkim łóżku w naszej willi na zadupiu Rambuttri
dotarliśmy przed nasze biuro, które miało nas zawieźć do Patthayi. A tam
zamknięte. Trudno, postanowiliśmy się jeszcze nie denerwować. Tuż obok kusił
salon masażu - ładny, klimatyzowany. Półgodzinny masaż stóp to jest to! Tak
mogę czekać :-)
Po
wyjściu okazało się, że w międzyczasie otworzyło się biuro. Uwolniliśmy się od
ciężkiego plecaka i puściliśmy na ostatnie zakupy. Nie zdziwiło nas zupełnie,
że transport nie przyjechał o umówionej porze. Kiedy wreszcie przyjechał,
byliśmy już mocno wynudzeni. Ale jak zobaczyliśmy minibusa to adrenalina od
razu nam podskoczyła. Auto było totalnie wypełnione ludźmi, a na siedzeniach za
kierowcą leżała sterta plecaków i innych bagaży. Kazano nam usiąść z przodu. Ja
na fotelu pasażera, a H. na rozkładanym siedzonku pośrodku. Tragedia. Nie dość,
że słońce waliło centralnie na nas, to jeszcze H. podskakiwał na każdym
zakręcie. Tak więc gdy zatrzymaliśmy się pod kolejnym hotelem, szlag mnie
trafił. Z pewnym rozbawieniem jednak obserwowałam, gdzie posadzą kolejną osobę.
Ale miejsce się znalazło, a jakże. Nas wywalili z przodu, torby z dwóch siedzeń
ubito na jedno i pół drugiego. Mnie wcisnęli pod bagaże, H. obok. Chłopek z
obsługi na ławeczkę, nowy pasażer z przodu. Gra? Gra. A więc jazda. Po 3h jazdy
na półsiedzeniu miałam zdeformowany obojczyk, ale to nic. Padłam jak zabita za
drugim zakrętem, jakiś plecak idealnie posłużył mi za poduszkę :-) Obudziłam
się przed Patthayą.
Już na
wjeździe skumałam, że to takie... tajskie Mielno, turecka Alanya, egipski Sharm
el-Sheikh :-) Miasto typowo dla turystów i to tych leniwych, spędzających urlop
w kilkugwiazdkowych hotelach, którzy wieczorem krążą po Bar Street. Gdy tylko
minibus zbliżył się do wybrzeża zaczęły się zresztą te sławne bary. Godzina
wczesna, bo dopiero południe, więc roznegliżowane Tajki i Tajo-Tajki, które
wieczorami wyłapują klientów i bawią ich przy barze swoim towarzystwem
naciągając na co droższe drinki, znudzone koczowały przy barze, niektóre
przysypiając. Wrażenie jednak zrobiły na mnie piorunujące. No wiecie, upał, ponad
40stopni, wczesne południe, a tu chmara wypindrzonych lasek w lateksach i
burdelowych butach na 30cm obcasach.
Hotel
znaleźliśmy poza centrum Patthayi odstraszeni opiniami, że w nocy nie da się
tam spać, że plaża syfna itp. Do Jomtien - naszego kierunku dzieliły nas jakieś
2km, trzeba więc było ogarnąć jakiś transport. Tuktuków brak (czyżby kolejne
miasto bez tego genialnego wynalazku?), jedyna opcja to te taxi a'la pickup z
przyczepą. Niestety trafialiśmy na same puste. Jeden proponuje 200BHT. Normalnie
jaja. Schodzimy do 100 choć i tak wiemy, że porządnie przepłacamy. Facet nie
zgadza się i odjeżdża. Bodajże trzeci zabiera nas za stówkę.
Hotel -
5th Jomtien - bardzo przyjemny. Zdecydowaliśmy, że na koniec naszej wyprawy
spędzimy kilka dni w wypasionym hotelu i tak właśnie jest. Czyściutko, duży
pokój, ładne meble, basen, blisko do plaży, bajka. Spędzamy leniwy dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz mile widziany! :)