wtorek, 13 czerwca 2017

Ostatni dzień w Myanmar

Bukując bilety do Mandalay przyszło nam rozważyć milion opcji. Autobus normalny, autobus vip, autobus high - cokolwiek to ma znaczyć. Z racji, że mieliśmy jechać aż 10h kiepskimi i wąskimi drogami zdecydowaliśmy się jednak trochę w tą trasę zainwestować. Po długim researchu w Inle okazało się, że najtaniej sprzedaje nasza pani w hotelu... :-)

Pani z hotelu to była anioł-kobieta. Hotel paskudny i chociaż chciałoby się napisać gdzieś na Booking czy na TripAdvisor - ludzie, nie jedźcie tam! łazienki to jeden wielki dramat, ściany obdrapane, ręczniki szarobure - to nie, nie napiszę, bo właścicielka nadrabia wszystko. Nie dość, że na nasz widok po powrocie z trekkingu od razu posadziła na ławeczce, napoiła herbatką, pokazała gdzie możemy sobie buty umyć (ba, dała nawet szczoteczkę :)) to jeszcze szybko pranie zrobiła, pozałatwiała wszystkie bilety, na pół dnia po wymeldowaniu się z pokoju udostępniła pokój pracowniczy z łazienką i możliwością wzięcia prysznica, no można wymieniać i wymieniać. 

Wracając do tematu - kupiliśmy bilety na autobus vip high super hooper extra. I warto było :D takiego komfortu to nawet w samolocie Qatar Airways nie ma :D miejsca na nogi - dużo, odległość między siedzeniami - duża, podnóżek tapicerowany - był, poduszeczka i kocyk - był, telewizor to wiadomo standard ;-) do tego jeszcze buteleczka wody i napój energetyczny :D Było tak wygodnie, że zasnęliśmy niemal od razu, a gdy obudzilam się po wydawałoby się jakiś 2godzinkach nagle usłyszałam "Mandalay! Mandalay!!!". No wierzyć się nie chciało. Musieliśmy sprawdzić na mapie, żeby uwierzyć. Ale faktycznie, cała ta droga minęła nam jak z bicza strzelił - wydawało nam się, że spaliśmy jakieś max. 2h a okazało się, że przespaliśmy całą trasę.

Ale autobus faktycznie dojechał do Mandalay szybciej. Mieliśmy jechać aż 10h więc liczyliśmy, że wyjeżdżając o 19 będziemy na miejscu ok. 5, a tymczasem o 3. Nie wiem jak to możliwe, ale tak właśnie było i mocno pokrzyżowało nam to plany. W planach mieliśmy przekoczowanie tej 1-2h na dworcu, aż rozkręci się życie i wtedy znalezienie miejsca by zostawić duży plecak i pojechanie do centrum zobaczyć jeszcze parę miejsc. Ale dworzec w Mandalay to miejsce wyjątkowo paskudne i czekanie tam 4h nie wchodziło w rachubę. Poza tym rozspaliśmy się w autobusie i jedyne o czym marzyliśmy to było łóżko. 

Na szczęście dopisywała nam dobra passa. Przyczepił się do nas taksówkarz. Najpierw zaczał standardową gatkę, skąd jesteśmy itp. więc staraliśmy się go przepędzić, ale nie dawał za wygraną. Potem zorientowaliśmy się, że podczas kiedy my na szybko sprawdzaliśmy w Booking hotele (warto też wspomnieć, że na tą konkretną noc już nie było żadnych dostępnych, bo było po północy więc szukaliśmy miejsca, gdzie będzie ich po prostu dużo, żeby móc chodzić od jednego do drugiego i pytać) wszystkie zbiorowe taksówki odjechały. Został tylko nasz chłopek cierpliwie czekający obok. Na szczęście cena jaką sobie życzyl była całkiem przyzwoita więc pojechaliśmy w stronę Pałacu Królewskiego, który chcieliśmy jeszcze zobaczyć. Na miejscu okazało się, że w hotelu nr 1 - brak miejsc, w hotelu nr 2 - cena zaporowa, itp., itp. dooopa. Chłopek się przejął, cierpliwie czekał aż coś znajdziemy. W końcu zaproponował, że zawiezie nas do taniego hotelu jaki szukamy. No i zawiózł. Sami nigdy byśmy nie znaleźli, bo światło w recepcji zgaszone, krata na wejście spuszczona, pomyślelibyśmy, że zamknięty. A nie był. Taksówkarz powalił w drzwi i nagle okazało się, że w recepcji śpi trzech facetów. Pokoje za 15 dolców z łazienką i klimą - bierzemy! Za podwiezienie nas do tego hotelu nic już nie chciał (pewnie i tak dostał prowizję od hotelu, ale zachował się fajnie, naprawdę). Hotel stary, pokój bez okna, ale na te kilka godzin naprawdę nam starczył.

Kiedy już odespaliśmy te przygody i zjedliśmy śniadanko (tost plus dżem plus jaja - ktoś musiał im powiedzieć, że białasy to jedzą, bo wszędzie dają to samo) ruszyliśmy dziarskim krokiem na zwiedzanie Pałacu, którego płot zaczynał się o rzut kamieniem od naszego hotelu. No... idziemy, idziemy i idziemy, a wejścia kurna nie ma. Dookoła płotu szeroka fosa, zero mostu. Słońce daje czadu, ledwo żyjemy. W końcu dochodzimy do mostu, a tam żołnierze nas zawracają, że wejście tylko od strony wschodniej... My błagamy, że gorąco, że prosimy, a oni tylko "no foreigners, no foreigners" i doopa. A obok nas już pojawił się gościu z motorkiem. Motor taxi :o za jedyne 1000kyatów od osoby podwiozą nas pod samo wejście. 1000kyatów = mniej niż 1$ więc nie było o czym gadać. 

Przy pałacu milion pięćset kontroli. Uzbrojeni żołnierze z poważnymi minami spisują dane z paszportów, każą płacić kolejnę 10 dolców od osoby za wejście i jeszcze proszą o zosrawienie jakiegoś dokumentu jako depozyt. Szaleństwo.

No a teraz o pałacu. Wchodzimy przez bramę, a tam droga, jakieś 1,5km zanim w ogóle zaczną się zabytki. Idź sobie turysto w pełnym słońcu. Oczywiście po drodze wypożyczalni rowerów i motorów jak grzybów po deszczu. Rowery to w ogóle jakieś atrapy, bo stoją ich dziesiątki, ale lokalesi bez podawania przyczyny odmawiają wynajmu i proponują droższe motory.  Szlag nas trafia i przechodzimy ten odcinek pieszo.

Wreszcie zaczyna się pałac. Potężna drewniana konstrukcja z typowymi żłobieniami i złoceniami. Pierwsza sala robi wrażenie - bogato zdobiona, a na podeście siedzą na tronach manekiny króla Mindona i królowej. Spoko, idziemy dalej. A dalej w jednym skrócie nic. No serio! Obiekt potężny, ogromny teren po którym chodzi się i chodzi. Ale to nie taki pałac w zachodnim stylu. Tutaj rozsianych jest mnóstwo drewnianych domków podzielonych jeszcze w środku ścianą po połowie, ale niestety wszystkie puste. Zero mebli, zero wyposażenia. O przepraszam, jedynym wyposażeniem jakie przyszło nam oglądać było królewskie łóżko. Czy łóżeczko, bo ci lokalesi to takie trochę kurduple są.  Poza tym totalnie brak w tym wszystkim jakiejkolwiek organizacji. Birmańczycy mają bzika na punkcie zdejmowania butów. Do tej pierwszej sali z królem na tronie wchodzi się na boso czyli buty zostawiamy przed wejściem. A potem przechodzi się do kolejnej komnaty, z tej drewnianym podestem do kolejnego pomieszczenia itp. a brudno coraz bardziej. Czyścioszkami to ci lokalesi nie są. Zresztą patrząc na ludzi trudno im się dziwić. Niemal połowa zasuwa na boso, tak wszędzie, po prostu, nie ruszają więc ich kamienie, żwirki i te sprawy. A jakimś tam brudzie czy gołębich odchodach to już w ogóle nie warto wspominać. No ale nas to jednak trochę ruszało gdy przechodząc w głąb pałacu czułam coraz większy syf pod stopami i lawirowałam między gołębimi kupami. A na stopach rany po pęcherzach z trekkingu.

Szybko się więc stamtąd ewakuowaliśmy. 

Punkt drugi: klasztor Shwenandaw. Piękny, drewniany, złocony. Na mapie tuż obok pałacu. Człowiek się cieszy, że obskoczy szybko jedno i drugie. Ale nie. Zonk. Przypominam - wejście do pałacu jest tylko jedno. Można więc stać tuż obok, ale żeby wejść trzeba w ponad 40-stopniowym upale maszerować wzdłuż ogrodzenia kilometrami. Z podkulonymi ogonami poszliśmy więc pytać o taxi. I tu kolejna przeprawa, bo ceny z kapelusza, zawsze każdego białasa muszą wypróbować.  W końcu za 1500kyatów udało nam się złapać super schłodzonego minivana na wyłączność. Pan Ton Ton po drodze opowiadał nam całe historie o swojej rodzinie, ale ni w ząb nie zrozumieliśmy niczego, taki ten ich angielski. 

Klasztor faktycznie piękny. Ale puściutki, nie ma nikogo. Na początku byliśmy tylko my i para lokalnych zakochanych. Do klasztoru wchodzi się na tym samym bilecie. Jest mocno zaniedbany, ale i tak robi wrażenie. Detale rzeźbień, stara warstwa złoceń i ta mistyczna atmosfera wewnątrz łapią za serce. W klasztorze spędziliśmy ponad godzinę najpierw wszystko oglądając, a potem łapiąc atmosferę miejsca. 

A potem stwierdziliśmy, że starczy Mandalay i choć na naszym bilecie mogliśmy jeszcze sporo zobaczyć to z racji na brak czasu wróciliśmy do hotelu by zdążyć na umówioną wcześniej taxi na lotnisko.

w klasztorze

klasztor z zewnątrz

pałac z zewnątrz wygląda całkiem ładnie

ulice Mandalay :-) to najbrzydsze miasto jakie widzieliśmy w Birmie

lokalne przysmaki - kurze łapki

taki paragon dostaliśmy na lotnisku. zaintrygowani nalepkami zapytaliśmy cóż to takiego - podatek jaki rząd pobiera od sprzedaży :S 
na wewnętrznym dziedzińcu pałacu

budynków jest całe mnóstwo. szkoda tylko, że pustych...

2 komentarze:

  1. Kasia, jestem w szoku! Kiedy pisalas, ze polecieliscie na wakacje, przyznaje, ze w pierwszej chwili pomyslalam o Turcji! ;) A Was wywialo na koniec swiata!!! :D Wow, musze nadrobic wszystkie posty od poczatku, uwielbiam czytac o takich wyprawach (bo sama jestem za wielka panikara, zeby sie odwazyc na takowa :D)!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :-) teście by nam nie wybaczyli, gdybyśmy zwiali do Turcji bez Laurencji :-D

      Usuń

Każdy komentarz mile widziany! :)