Tak właśnie pachnie Birma. Eukaliptusem. To pierwsze co poczułam po wyjściu z samolotu. Tak pachną ludzie - pewnie smarują się olejkiem.
Z lekkim poślizgiem zdążyliśmy na lotnisko choć korki w Bkk były okropne. Na lotnisku przy odprawie lotu do Birmy bałagan przeokropny. Krzyki, przepychanki, śmiechy. Nie wiadomo czy się śmieją czy się kłócą. W samolocie dania, które dobrze znaliśmy z Bkk podano w wersji dla lokalesów, czyli zionęliśmy żywym ogniem.
Birma z samolotu robi ciekawe wrażenie - jak okiem sięgnąć równina. Zielona. I niemal zero dróg :-) Lotnisko malutkie, ale kontrole poszły sprawnie, z wizą też nie było problemu. Ludzie od razu zrobili na nas dobre wrażenie - są mili, uśmiechają się. Niestety od razu przyszło nam się zmierzyć z tym jak kiepsko na turystów przygotowany jest ten kraj. Shuttle bus z lotniska nie istnieje (już podobno). Innych autobusów również brak. Więc żeby dostać się do Mandalay (najbliższe miasto) trzeba przejechać taksówką 30km. 15 000 kyatów. My postawiliśmy na taksówkę zbiorową za 4 000 kyatów od osoby, tylko że musieliśmy poczekać aż dojdzie kolejnych 5 osób. Trwało to z 20 minut, które spożytkowaliśmy na baczną obserwację lokalesów. Panowie noszą sarongi - szerokie chusty wiązane w pasie w spódnicę. Noszą ją niemal wszyscy, młodzi, starzy, bez zębów i z żelem na włosach. Panie preferują kolorowe komplety bluzka plus długa ciasna spódnica. Sarongi widać, że jest przewiewne i pewnie przyjemnie się nosi, ale taki komplecik z świecącego sztucznego materiału musi być po prostu okropny!
Z okiem taksówki mieliśmy okazję zobaczyć sporą część miasta. Wrażenia?
- Jest mega biednie. Bieda po prostu piszczy z każdej strony. Ludzie żyją w szałasach z blachy falistej lub w lepszym przypadku w tekowych domkach na palach.
- Jest strasznie brudno. Śmieci walają się dosłownie wszędzie. Do tego dochodzi ten ich zwyczajowy chaos w zabudowie i ogólnym funkcjonowaniu - tu miska, tam wiadro, tu opona, tam połamane krzesło. Czyli taki azjatycki bajzel w czystym wydaniu.
- Brak większych sklepów i supermarketów. Same malutkie sklepiki, stragany nie wiadomo z czym, niestety też brak w miarę przyzwoicie wyglądających garkuchni, których w Tajlandii pełno. To, co gotowane jest przy drogach, to wszystko dania, których w Tajlandii omijaliśmy szerokim łukiem - mięcho nieznanego pochodzenia na grillu, ryby leżące na słońcu w 40stopniowym upale. Będzie problem z jedzeniem.
- Brak bankomatów, a przynajmniej bardzo malo tylko przy paru bankach (Mandalay jest drugim największym miastem w Birmie).
- Panie i dzieci smarują sobie twarze tanaką - jasnożółtym barwnikiem mającym chronić je przed słoncem. Tu chyba chodzi też o to, że im się to zwyczajnie podoba, bo niektóre panie twarze mają wymalowane w różne wzory.
Nasza taxi wiozła nas do hotelu, który wg mapy Google leży w niemal samym centrum, a my wciąż czuliśmy się jak w slumsach na przedmieściu. I tak było do samego końca trasy. Nagle nasz piękny hotel wyrósł spomiędzy tekowych domków i stosów śmieci.
Na przywitanie w hotelu dostaliśmy sok z tamardynowca a w pokoju czekała Biblia. Nie pytajcie, hotel jest naprawdę super :-) |
Birmanskie śniadanie dla białasów. Oprócz michy ryżu z ostrym jak diabli sosem sojowym dostaliśmy dwa tosty z dzemem, jajo i banana. Wypas! |
Mamy szczęście, bo kobieta w recepcji dobrze mówi po angielsku i bardzo się nami opiekuje. Prawie zamarła, gdy poprosiliśmy o tuktuka, który zawiezie nas 5km na most U-Bein, gdzie chcieliśmy jeszcze pozwiedzać kilka pagód. Otóż tuk tuków w Birmie ponoć nie ma. Autobusow jest niewiele i na niewielu trasach. A trasa 5km to jak jazda do innego miasta. Zmartwiona powiedziała, że będziemy musieli jechać taksówką, pewnie nawet dwoma. Zadzwoniła dla nas do zaufanego taksówkarza i za 6000 kyatów od osoby (1zl to jakies 360 kyatow) załatwiła nam taksi, które zawiezie nas na miejsce, poczeka ile chcemy i odwiezie do hotelu. Ok. Wszystko uzgodnione, wychodzimy z hotelu a tam... dwóch lokalesów na dwóch motorynkach. Pani nam wszystko powiedziała, tylko nie to, że załatwiła nam motor taxi :-D Nom, nie pozostało nam nic innego jak przeżegnać się na drogę i wioooo. Facet, z którym jechałam był w pasie taki jak ja w udzie ;-) trzymałam go więc za koszulę. Ogólnie fajna jazda, przyjmenie z wietrzykiem. Szkoda tylko, że kask spadał mi z głowy, a stan dróg w Birmie woła o pomstę do nieba. Do tego przejeżdzaliśmy przez wałki na drodze, tory i wyprzedzaliśmy samochody. A tuż przez motorem H. baba wylala michę wody (chcę wierzyć, że to woda) :D
Most U-Bein wynagrodził nam tę przygodę. Choć szok kulturowy przeżyliśmy pierwsza klasa. Birma jest... jeszcze bardzo dziewicza. Być może kiedyś docenimy to, że byliśmy tu jeszcze zanim dotarły do tego kraju miliony turystów i wszystko zmieniły. Na razie jednak cudzoziemców prawie nie widać. Wszędzie jest lokalnie, menu w naprawdę paskudnie brudnych knajpkach tylko po birmańsku i to w tym ich śmiesznym alfabecie. Brak agencji turystycznych, już widzimy, że wszystko trzeba będzie załatwiać przez hotele. Na moście i wokół niego panował wielki zgiełk, ale typowo myanmarski. Turystami też byli Birmańczycy. Pierwszy raz z wszystkich tych egzotycznych państw, które odwiedziliśmy, widzieliśmy by lokalesi zajadali się smażonymi robalami, a nie tylko sprzedawali je turystom za wygórowane ceny jako atrakcje. Tutaj słodki dzieciaczek pochlaniał miskę ryżu ze smażonymi karaluchami. Chociaż byliśmy naprawdę głodni, bo oprócz kiepskiego jedzenia w samolocie nie jedliśmy nic, to wytrzymaliśmy do 20, do powrotu do hotelu, bo tam na miejscu nie bylibyśmy w stanie nic przełknąć.
Taki sobie stosik smażonych karaluchow |
Na moście i w jego okolicy spędziliśmy 3h. Po przejściu całego mostu w pełnym słońcu mieliśmy już dość. U-Bein jest najdłuższym mostem tekowym na świecie - 1,2km. W międzyczasie zorientowałam się, że jestem jedyną kobietą w szortach i przyznam, że zaczęłam się czuć ciut niekomfortowo. Nie, żeby ktoś się brzydko patrzył, bo Birmańczycy to bardzo pogodni ludzie i od razu się uśmiechają. Ale wzbudzamy w nich tyle ciekawości co oni w nas, a do tego moje białe nogi. Szybko więc zaczęłam się oglądać za lokalnymi spodniami, bo w taką ciasną spódnicę się nie wbiję, no way! Spodnie udało się znaleźć, nawet pani sprzedawczyni rozwinęła kawał materiału, za którym mogłam szybko się przebrać. Spodnie szerokie, ale w pasie ledwo przeszły. Tutejsze kobitki są szczuplutkie, a ja przy nich to po prostu grubas!
W nowym wdzianku mogłam na luzaku wejść do pagody. Te też piękne. Nieturystyczne. Inne. Prawdziwsze. Na most wracaliśmy kilka razy. Uciekając przed słońcem na jednym z zadaszonych tarasów wdaliśmy się w rozmowę z buddyjskim mnichem z pobliskiego klasztoru. Mnisi nie mogą dotykać kobiet więc facet trzymał się ode mnie z daleka, ale bardzo go interesowało skąd jesteśmy, jak się podróżuje itp.
Na moście zrobiło się naprawdę przyjemnie, gdy zaszło słońce. Wiał lekki wietrzyk i było pełno ludzi. Nie skłamię pisząc, że 80% z nich witało nas skinięciem głowy i uśmiechem, a dosłownie co chwilę ktoś podchodził z prośbą o selfie :-) Taaak... my też jesteśmy tu atrakcją.
Ale przyjemnie tu jest. Właśnie dzięki sympatycznym ludziom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz mile widziany! :)