Jesteśmy już w Myanmar więc nadrabiam szybko zaległości.
W Kanchanaburi pierwszego dnia po przyjeździe musieliśmy dość mocno zmienić plany, a wszystko przez spore opóźnienie z jakim przyjechaliśmy. Wypad do sanktuarium słoni musieliśmy na razie przełożyć. Po szybkim ogarnięciu się pojechaliśmy na most na rzece Kwai. Most tworzy niesamowitą atmosferę, a wokół niego powstał dość spory bazarek z jedzeniem oraz mydłem i powidłem - zatem wesoło, gwarno i kolorowo. Mieliśmy szczęście, bo w kilka minut po tym jak się tam zjawiliśmy nadjechała słynna kolej śmierci - Death Railway - czyli pociąg kursujący od czasow II wojny światowej pomiędzy Tajlandią a Birmą. Kolej budowali alianccy jeńcy wojenni, a tysiące żołnierzy opłaciło ją życiem. Właściwie to mocno przygnębiająca jest ta historia. Odczuliśmy to tym bardziej, że tuż przy naszym hostelu zaczynał się amerykański cmentarz, a ilość tablic nagrobnych nie miała końca. Do tego doczytaliśmy, że to zaledwie ułamek tych, którzy zginęli podczas budowy kolei. Jednak Kanchanaburi żyje swoim życiem i kolej oraz most to teraz wizytówka miasta. Przeszliśmy spacerkiem mostem na drugą stronę odkrywając pięknie zadbany spory kompleks świątynny. W drodze powrotnej zaliczyłam swojego pierwszego w tym roku kokosa. Mniam!
Cześć cmentarza aliantów |
Kanchanaburi w ciągu dnia nie zachwyca. Większość sklepów i barów jest pozamykane, zakurzone i ogólnie nieciekawe. Za to wieczorem wszystko odżywa. Znaleźliśmy super knajpkę z przemiłą obsługą i pysznym jedzeniem za cenę żarełka z ulicznych stoisk. H. wreszcie doczekał się talerza pełnego dużych krewetek.
W niedzielę rano pognaliśmy natomiast na zwiedzanie wodospadów Erawan. Jazda 80km też była przygodą, bo jechaliśmy najzwyklejszym międzymiastowym autobusem z większością lokalesów. Po raz kolejny przekonaliśmy się jak się mają zwykłe ceny do tych, które proponuje się turystom (jazda tuktukiem 3km - 50 BHT dla białasów i jazda autobusem 80km za tą samą cenę dla miejscowych).
Erawan jest piękne. Na terenie parku narodowego znajduje się 7 wodospadów z naturalnymi basenami na 7 różnych poziomach. Czyli jest to spacer przez dżunglę pod górę, na początku łagodnie, potem coraz bardziej stromo i co jakiś czas z zarośli wyłania się wodospad z szmaragdowym bajorkiem. Bajka! Podejście do 3 poziomu było bułką z masłem. Poziom 4 był ciut trudniejszy, a 5 po prostu nas wykończył. 5. był jednak najpiękniejszy i tam spędziliśmy najwięcej czasu mocząc tyłki. Z tym kąpaniem to też nie była prosta sprawa. Wiedzieliśmy, że w wodzie pływają słynne rybki skubiące martwy naskórek, które fundują naturalny peeling, za który w Bangkoku normalnie się płaci jak za masaż, a w Europie to już szkoda gadać. Jednak już przy pierwszym wodospadzie przekonaliśmy się, że te rybki to jakieś skubane piranie! Jak tylko wsadziło się do wody nogę podpływały i zabierały się do obiadu! I to całym stadem! Te małe to jeszcze luz (takie właśnie wykorzystuje się w Bangkoku do peelingu), ale tu podpływały także te większe nawet kilkunastocentymetrowe! I jak taka skubnęła to choćbyśmy bardzo chcieli wytrzymać - nie dało się! Także pływanie z prawdziwego zdarzenia urządziliśmy sobie tylko na pierwszym i drugim poziomie. Potem było bardziej moczenie w płytszych basenach. A że w 5. było ich dużo i w ogóle całe to miejsce zachwyciło nas kolorami, tam właśnie zostaliśmy najdłużej. Kolejne poziomy już sobie odpuściliśmy, bo upał i strome podejście wymęczyło nas porządnie. Zresztą samo zejście też nie było łatwe. Człowiek mokry po kąpieli, mokra noga ślizga się w mokrym bucie. Daliśmy radę w godzinę, akurat by coś szybko przekąsić i złapać autobus powrotny do Kanchanaburi o 14.
Nie byliśmy jeszcze bardzo głodni więc postawiliśmy na zdrowe przekąski - gotowana kukurydza, mango i kiść bananów. A że lubię twarde i zielone to takie właśnie wybrałam. Za 30BHT (3zł) dostałam całą kiść kilkanastu ładnych bananków. Z apetytem rozdłubałam pierwszego.Rozdłubałam - bo skórka była meeega twarda. Ugryzłam a taaam... bleee, w ustach rozsypała mi się konsystencja mąki, kwasidło, a do tego skórka oblepiła mi usta czymś tak klejącym, że po SZOROWANIU przez kilka minut wciąż czułam lep na wargach. Banany podarowaliśmy kierowcy, a ten bardzo się ucieszył (?). Może zna lepszy patent na ich konsumpcję. Żeby było śmieszniej, zaraz po tym, żeby poprawić sobie smak w ustach zabrałam się za mango. To okazało się troszkę kwaśne, patrzę, a w torbie jest jakaś przyprawa wyglądająca jak różowy cukier. Ostrożnie posypałam sobie nią kawałek mango i.... o mało nie spłonęłam. Cukier z chili. H. mało się nie posikał ze śmiechu. Kazałam mu mnie powstrzymać gdyby tego dnia przyszło mi jeszcze do głowy próbować coś nowego...
Nie byliśmy jeszcze bardzo głodni więc postawiliśmy na zdrowe przekąski - gotowana kukurydza, mango i kiść bananów. A że lubię twarde i zielone to takie właśnie wybrałam. Za 30BHT (3zł) dostałam całą kiść kilkanastu ładnych bananków. Z apetytem rozdłubałam pierwszego.Rozdłubałam - bo skórka była meeega twarda. Ugryzłam a taaam... bleee, w ustach rozsypała mi się konsystencja mąki, kwasidło, a do tego skórka oblepiła mi usta czymś tak klejącym, że po SZOROWANIU przez kilka minut wciąż czułam lep na wargach. Banany podarowaliśmy kierowcy, a ten bardzo się ucieszył (?). Może zna lepszy patent na ich konsumpcję. Żeby było śmieszniej, zaraz po tym, żeby poprawić sobie smak w ustach zabrałam się za mango. To okazało się troszkę kwaśne, patrzę, a w torbie jest jakaś przyprawa wyglądająca jak różowy cukier. Ostrożnie posypałam sobie nią kawałek mango i.... o mało nie spłonęłam. Cukier z chili. H. mało się nie posikał ze śmiechu. Kazałam mu mnie powstrzymać gdyby tego dnia przyszło mi jeszcze do głowy próbować coś nowego...
Autobus do Bangkoku załatwiliśmy przez hostel. Czekając na transport w hostelowym barze nad rzeką mieliśmy okazję poobserwować ją dokładniej. Leżymy sobie na materacach, a tu nagle PLUMMM!!! Wypatrujemy co za potwór tak chlupnął, a tu dokładnie pod nami płynie wielki jaszczur wielkości małego krokodyla! Shit, i pomyśleć, że smacznie i beztrosko sobie spaliśmy w domku 30cm nad wodą :-)
Nasz domek. Ku naszemu zdziwieniu nie było w nim robali. |
Taki sobie jaszczur.... |
Do Bangkoku dojechaliśmy bardzo późno. Musieliśmy jednak jeszcze się zmobilizować i zorganizować transport na następny dzień rano na lotnisko na lot do Birmy. Najpierw chcieliśmy spróbować lokalnego transportu, taniego jak barszcz, zachęceni tym, że udało nam się w ten sposób dojechać za śmieszne pieniądze z dworca do hotelu. Owszem, znaleźliśmy linię i przystanek, ale wystraszył nas szacowany czas przejazdu -2h i ilość 88 przystanków :-) Ostatecznie zdecydowaliśmy się na transport minibusem. Niestety było już przed północą, wiele biur zamkniętych, w tych, które pytaliśmy brak miejsc. Trafiliśmy na czynne biuro z wolnymi miejscami i jeszcze niższą ceną. Super, tylko wszystko poza tym uruchamiało w mojej głowie czerwone światło. Biurko zawalone brudnymi naczyniami. Dwóch brzuchatych gości w gaciach tak jakby nie do końca kumających. Właściwie nawet pewności nie mieliśmy czy nie są nawaleni. Facet jednak zapewniał, że oczywiście, że będzie o nas pamiętał, że wie gdzie jest nasz hotel, na bilecie napisał swój nr telefonu w razie "W" (to też zapaliło u mnie ostrzegawcze światło - żaden pośrednik w Tajlandii tak nie robi), poza tym powiedzmy szczerze - we wszystkich tutejszych biurach jest syf. Także bilety kupiliśmy zakładając, że to nasza ostatnia z tego środku transportu opcja i że 260BHT (26zł) to nie majątek.
Nom. To by było na tyle, bo transport oczywiście nie przyjechał. Nr telefonu okazał się nieprawidłowy, inny znaleziony w internecie nie odpowiadał i trzeba było szybko łapać taxi.
Ale reszta w kolejnym poście :-]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz mile widziany! :)