poniedziałek, 5 czerwca 2017

Kanchanaburi i życie w podróży

Jesteśmy już w Myanmar więc nadrabiam szybko zaległości.

W Kanchanaburi pierwszego dnia po przyjeździe musieliśmy dość mocno zmienić plany, a wszystko przez spore opóźnienie z jakim przyjechaliśmy. Wypad do sanktuarium słoni musieliśmy na razie przełożyć. Po szybkim ogarnięciu się pojechaliśmy na most na rzece Kwai. Most tworzy niesamowitą atmosferę, a wokół niego powstał dość spory bazarek z jedzeniem oraz mydłem i powidłem - zatem wesoło, gwarno i kolorowo. Mieliśmy szczęście, bo w kilka minut po tym jak się tam zjawiliśmy nadjechała słynna kolej śmierci - Death Railway - czyli pociąg kursujący od czasow II wojny światowej pomiędzy Tajlandią a Birmą. Kolej budowali alianccy jeńcy wojenni, a tysiące żołnierzy opłaciło ją życiem. Właściwie to mocno przygnębiająca jest ta historia. Odczuliśmy to tym bardziej, że tuż przy naszym hostelu zaczynał się amerykański cmentarz, a ilość tablic nagrobnych nie miała końca. Do tego doczytaliśmy, że to zaledwie ułamek tych, którzy zginęli podczas budowy kolei. Jednak Kanchanaburi żyje swoim życiem i kolej oraz most to teraz wizytówka miasta. Przeszliśmy spacerkiem mostem na drugą stronę odkrywając pięknie zadbany spory kompleks świątynny. W drodze powrotnej zaliczyłam swojego pierwszego w tym roku kokosa. Mniam!





Cześć cmentarza aliantów 


Kanchanaburi w ciągu dnia nie zachwyca. Większość sklepów i barów jest pozamykane, zakurzone i ogólnie nieciekawe. Za to wieczorem wszystko odżywa. Znaleźliśmy super knajpkę z przemiłą obsługą i pysznym jedzeniem za cenę żarełka z ulicznych stoisk. H. wreszcie doczekał się talerza pełnego dużych krewetek. 

W niedzielę rano pognaliśmy natomiast na zwiedzanie wodospadów Erawan. Jazda 80km też była przygodą, bo jechaliśmy najzwyklejszym międzymiastowym autobusem z większością lokalesów. Po raz kolejny przekonaliśmy się jak się mają zwykłe ceny do tych, które proponuje się turystom (jazda tuktukiem 3km - 50 BHT dla białasów i jazda autobusem 80km za tą samą cenę dla miejscowych). 

Erawan jest piękne. Na terenie parku narodowego znajduje się 7 wodospadów z naturalnymi basenami na 7 różnych poziomach. Czyli jest to spacer przez dżunglę pod górę, na początku łagodnie, potem coraz bardziej stromo i co jakiś czas z zarośli wyłania się wodospad z szmaragdowym bajorkiem. Bajka! Podejście do 3 poziomu było bułką z masłem. Poziom 4 był ciut trudniejszy, a 5 po prostu nas wykończył. 5. był jednak najpiękniejszy i tam spędziliśmy najwięcej czasu mocząc tyłki. Z tym kąpaniem to też nie była prosta sprawa. Wiedzieliśmy, że w wodzie pływają słynne rybki skubiące martwy naskórek, które fundują naturalny peeling, za który w Bangkoku normalnie się płaci jak za masaż, a w Europie to już szkoda gadać. Jednak już przy pierwszym wodospadzie przekonaliśmy się, że te rybki to jakieś skubane piranie! Jak tylko wsadziło się do wody nogę podpływały i zabierały się do obiadu! I to całym stadem! Te małe to jeszcze luz (takie właśnie wykorzystuje się w Bangkoku do peelingu), ale tu podpływały także te większe nawet kilkunastocentymetrowe! I jak taka skubnęła to choćbyśmy bardzo chcieli wytrzymać - nie dało się! Także pływanie z prawdziwego zdarzenia urządziliśmy sobie tylko na pierwszym i drugim poziomie. Potem było bardziej moczenie w płytszych basenach. A że w 5. było ich dużo i w ogóle całe to miejsce zachwyciło nas kolorami, tam właśnie zostaliśmy najdłużej. Kolejne poziomy już sobie odpuściliśmy, bo upał i strome podejście wymęczyło nas porządnie. Zresztą samo zejście też nie było łatwe. Człowiek mokry po kąpieli, mokra noga ślizga się w mokrym bucie. Daliśmy radę w godzinę, akurat by coś szybko przekąsić i złapać autobus powrotny do Kanchanaburi o 14.





Nie byliśmy jeszcze bardzo głodni więc postawiliśmy na zdrowe przekąski - gotowana kukurydza, mango i kiść bananów. A że lubię twarde i zielone to takie właśnie wybrałam. Za 30BHT (3zł) dostałam całą kiść kilkanastu ładnych bananków. Z apetytem rozdłubałam pierwszego.Rozdłubałam  - bo skórka była meeega twarda. Ugryzłam a taaam... bleee, w ustach rozsypała mi się konsystencja mąki, kwasidło, a do tego skórka oblepiła mi usta czymś tak klejącym, że po SZOROWANIU przez kilka minut wciąż czułam lep na wargach. Banany podarowaliśmy kierowcy, a ten bardzo się ucieszył (?). Może zna lepszy patent na ich konsumpcję. Żeby było śmieszniej, zaraz po tym, żeby poprawić sobie smak w ustach zabrałam się za mango. To okazało się troszkę kwaśne, patrzę, a w torbie jest jakaś przyprawa wyglądająca jak różowy cukier. Ostrożnie posypałam sobie nią kawałek mango i.... o mało nie spłonęłam. Cukier z chili. H. mało się nie posikał ze śmiechu. Kazałam mu mnie powstrzymać gdyby tego dnia przyszło mi jeszcze do głowy próbować coś nowego...

Autobus do Bangkoku załatwiliśmy przez hostel. Czekając na transport w hostelowym barze nad rzeką mieliśmy okazję poobserwować ją dokładniej. Leżymy sobie na materacach, a tu nagle PLUMMM!!! Wypatrujemy co za potwór tak chlupnął, a tu dokładnie pod nami płynie wielki jaszczur wielkości małego krokodyla! Shit, i pomyśleć, że smacznie i beztrosko sobie spaliśmy w domku 30cm nad wodą :-)

Nasz domek. Ku naszemu zdziwieniu nie było w nim robali.

Taki sobie jaszczur....


Do Bangkoku dojechaliśmy bardzo późno. Musieliśmy jednak jeszcze się zmobilizować i zorganizować transport na następny dzień rano na lotnisko na lot do Birmy. Najpierw chcieliśmy spróbować lokalnego transportu, taniego jak barszcz, zachęceni tym, że udało nam się w ten sposób dojechać za śmieszne pieniądze z dworca do hotelu. Owszem, znaleźliśmy linię i przystanek, ale wystraszył nas szacowany czas przejazdu -2h i ilość 88 przystanków :-) Ostatecznie zdecydowaliśmy się na transport minibusem. Niestety było już przed północą, wiele biur zamkniętych, w tych, które pytaliśmy brak miejsc. Trafiliśmy na czynne biuro z wolnymi miejscami i jeszcze niższą ceną. Super, tylko wszystko poza tym uruchamiało w mojej głowie czerwone światło. Biurko zawalone brudnymi naczyniami. Dwóch brzuchatych gości w gaciach tak jakby nie do końca kumających. Właściwie nawet pewności nie mieliśmy czy nie są nawaleni. Facet jednak zapewniał, że oczywiście, że będzie o nas pamiętał, że wie gdzie jest nasz hotel, na bilecie napisał swój nr telefonu w razie "W" (to też zapaliło u mnie ostrzegawcze światło - żaden pośrednik w Tajlandii tak nie robi), poza tym powiedzmy szczerze - we wszystkich tutejszych biurach jest syf. Także bilety kupiliśmy zakładając, że to nasza ostatnia z tego środku transportu opcja i że 260BHT (26zł) to nie majątek.

Nom. To by było na tyle, bo transport oczywiście nie przyjechał. Nr telefonu okazał się nieprawidłowy, inny znaleziony w internecie nie odpowiadał i trzeba było szybko łapać taxi. 

Ale reszta w kolejnym poście :-]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Każdy komentarz mile widziany! :)