Bilet na 2-dniowa wycieczke do Ha Long kupiony, gosciu w recepcji upomniany, ze bedziemy miec tylko 15min na sniadanie wiec prosimy punktualnie o 7:30, o ktorej to sie ono zaczyna. Taaak... Schodzimy do recepcji o 7:20, w kaciku kuchennym jeszcze ciemno, nasz recepcjonista jeszcze nie otworzyl oczu. O 7:25, gdy my juz przebieramy nogami, wreszcie odpala czajnik, ale zamiast skupic sie na naszym sniadaniu, zaczyna robic herbate dla wszystkich gosci. O 7:28 odpala patelnie i kladzie na nia jajo. Juz ciesze sie, ze przynajmniej jeden z nas zdazy, gdy do recepcji wchodzi jakis lokales szukajac kogos na jakas wycieczke. O nieeee... nasz gosciu wylacza ogien, jajo zostaje na patelni, siada przed komputerem i wyszukuje spoznialskich. O 7:35 wbijam mu na kuchnie biorac pod uwage opierdal, ale ten ma wszystko w powazaniu. Robie herbate, wrzucam jajo na talerz, robie tosty. Nagle H. wstaje od stolu probujac zrobic mi zdjecie oddajace komizm sytuacji i tym samym wylewa caly kubek herbaty :D Zamiast jesc, sprzatamy. O 7:45 wbijamy zeby w tosta, a tu ktos nas wola... Shit! Tak jak zawsze sie spozniaja, tak tym razem musieli przyjechac po nas punktualnie! H. prosi o 2minuty, a nasz przewodnik mowi, ze nie ma problemu, pojedzie po kolejnych turysystow i po nas wroci. Gora 5min. Tak. Sniadanie konczymy w 2min., wychodzimy z hotelu liczac na to, ze jeszcze nie odjechali. Dupa. Nikogo nie ma, a my stoimi na chodniku przez kolejne pol godziny przeklinajac naszego recepcjoniste i siebie samych. W koncu jednak przyjezdzaja.
Droga do Ha Long trwa prawie 3,5h. Nie wiem czy to jeszcze jetlag, ale padamy jak muchy jeszcze przed wyjazdem z Hanoi. Na miejscu laduja nas do mega dusznej przystani, w ktorej czekamy na statek. Tam poznajemy pare Wietnamczykow, Tuana i Nhi. On ma zaledwie 23lata, jest ksiegowym i pracuje w jakiejs duzej firmie. Duzo podruzuje sluzbowo. Ich angielski nie pozwala nam na rozstrzyganie skomplikowanych zagadnien, ale o rzeczach prostych dajemy rade sie dogadac. Oboje sa z Sajgonu i przyjechali na polnoc Wietnamu na wakacje. Tuan i Nhi towarzysza nam przez cala wycieczke. Trafiamy na ten sam statek. Statek jest troche przystarawy. Kajuty owszem wygladaja tak jak na zdjeciach w folderze, ale zdjecia te musialy byc zrobione jakies 10lat temu. Stwierdzamy jednak, ze bedziemy tam tylko spac wiec nie przejmujemy sie tym za bardzo. Jest wlasciwie tak jak sie spodziewalismy.
Krotko po odplynieciu z portu zaczynaja sie wyspy i wysepki. W sumie jest ich tam 1969. Wygladaja niesamowicie bo zdaja sie w ogole nie miec wybrzeza. Spadaja stromo do morza, na wiekszosci nie da sie postawic stopy.
Tego dnia docieramy do jaskini Sung Sot. Z zewnatrz wyglada bardzo niepozornie, ale jak dobrze, ze cos mnie tknelo by tuz przed wyjsciem zmienic klapki na buty sportowe. Niepozorne wejscie krylo za soba ogromna jaskinie, pelna stalaktytow i stalagmitow, jam i kamiennych przejsc. Cale szczescie ruch byl jednokierunkowy, ale i tak trzeba bylo mocno patrzec pod nogi. Po wyjsciu z jaskini znalezlismy sie na tarasu widokowym. Widok naprawde byl nieziemski. Potem przeplynelismy do jakiejs mniejszej zatoczki, w ktorej mielismy plywac. Nie bylo to jednak skakanie ze statku do morza. Wysadzono nas na jednej wyspie, na ktorej usypano sztuczna plaze. Oczywiscie przybijaja tu wszystkie statki wiec czlowiek przy czlowieku. Nasz przewodnik jednak zarzadzil najpierw wejscie do jakiejs swiatyni (ktora potem okazala sie kolejnym tarasem widokowym!) ktora byla, olaboga, na samym szczycie wyspy. Mialam bardzo mieszane uczucia czy tam wchodzic, bo przygotowani bylismy na plazowanie - stroje kapielowe i klapki, a wejscie bylo po kamiennych dosc stromych schodach. H. wjechal mi jednak na ambicje, ze nawet dziadki tam wchodza... no wiec poszlismy. OK, widok byl faktycznie piekny, ale czy az tak roznil sie od poprzedniego tarasu widokowego przy jaskini? Chyba nie bardzo. Po wejsciu na szczyt myslalam, ze ducha wyzione, pot zaklejal oczy, glowa parowala. Gdy w koncu zeszlismy na plaze ruszylam prosto do morza :)
A po powrocie na statek nie ma rozchodzenia sie po pokojach, zmywania z siebie slonej wody tylko - sunset party!!! Wszyscy proszeni na gorny poklad. Raz, dwa, trzy! Tam podano nam owoce i okropnego sikacza :) Party bylo po prostu szalone, wszyscy w swoim gronie, w tym wietnamska babcia lezaca pod dyskotekowa kula.
W koncu jednak pozwolono nam sie odswiezyc i prawdziwa "impreza" zaczela sie juz po kolacji. Zrobiono nam nawet trwajaca jakies 3h happy hour, w ktorej moglismy pic za darmo to ich swieze, kilkudniowe piwo. Niby nic po nim nie czulismy, no moze oprocz bolu glowy nastepnego dnia rano.
Sniadanie zarzadzono juz o 7. Zaraz potem zatrzymalismy sie na farmie perel. Pokazano nam caly proces hodowli, lacznie z wyciaganiem perly z muszli. To niesamowite, ze cos tak pieknego wylazi z takiego syfu :) Zaraz obok oczywiscie zagnano nas do sklepu z bizuteria. Coz, wyroby przepiekne, ale ceny mocno zaporowe.
Ostatnim punktem wycieczki bylo plywanie w kajakach. Super sprawa. Szmaragdowa woda, wyspy dookola i wolnosc poruszania sie. Szkoda tylko, ze ilekroc wplywalismy do jakiejs mniejszej zatoczki, odkrywalismy mnostwo plywajacych smieci.
Na statku czekala na nas jeszcze lekcja gotowania, ale wybrano nam do ugotowania chyba mozliwie najprostsza potrawe z kuchni wietnamskie, czyli spring rollsy, a wiec znane nam sajgonki. Do tego skladniki na farsz byly juz drobno pokrojone. Zawijanie w papier ryzowy to juz bulka z maslem. Przewodnik powiedzial nam, ze kazda kandydatka na panne mloda musi umiec robic spring rollsy. Nikt sie za bardzo nie garnal do zawijania wiec razem z przewodnikiem ogarnelam jedno z obiadowych dan. Do powtorzenia w Polsce!
Wycieczka jednak bardzo nam sie podobala. Ha Long jest przepiekne choc przez kolor wody nie wyglada tak tropikalnie. To nie lazur jak w Krabi w Tajlandii. Tutaj zachwyca ilosc wysepek, ich ksztalty i rozmiary. Oprocz tego choc kajuty byly mocno obskurne to wycieczka nadrabiala jedzeniem. Bylo go bardzo duzo, wszystko typowo tajskie. No i oczywiscie pyszne! Jak dotad wszystko co jemy w Wietnamie bardzo nam smakuje. Poza tym Tuan i Nhi tlumaczyli nam co jest czym i czy jest dobre czy nie :) Dla nas jednak wszystko bylo dobre, szkoda tylko ze drinki w cenach europejskich barow :D
O 17:00 bylismy z powrotem w Hanoi. Pozegnalismy sie z Tuanem i Nhi, z ktorymi spotkamy sie jeszcze w Sajgonie. Przed nami kolejny kierunek: Sa Pa!